Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Marta Teresa

Historia polskiego żołnierza rannego w Afganistanie

Polski żołnierz podczas patrolu w prowincji Ghazni Polski żołnierz podczas patrolu w prowincji Ghazni Kuba Dąbrowski / Polityka.pl
Dla żołnierzy jest jak święta, bo nie zostawiła chłopaka z amputowanymi nogami, a przecież byli tylko narzeczeństwem. Dla lekarzy i pielęgniarek jest utrapieniem, bo walczy o Pawła bez kompromisów.

Przed swoim pierwszym patrolem w Afganistanie Paweł obudził się zapłakany. Nie pamięta, co mu się śniło. Wybuchu pod wozem pancernym kilka godzin później też nie pamięta. Lekarze mówią, że to błogosławieństwo, bo psychika ludzka mogłaby nie wytrzymać takich wspomnień. Obudził się cztery dni później. Marta już przy nim była. To ona powiedziała mu, że amputowali mu nogi. Nie wierzył. Przecież wyraźnie czuł, że je ma. Marta podniosła prześcieradła. A Paweł zapłakał.

Śmierć

Umierał dwa razy. Przynajmniej taką wiedzę ma dowódca Pawła, który jechał powiadomić o wypadku rodzinę. Pierwszy meldunek, jaki dotarł do płk. Waldemara Zakrzewskiego, był lakoniczny. Dwóch saperów nie żyje. Czterech jest rannych. Przygotować zespół powiadamiający i udać się do matki najciężej rannego. Nieoficjalnie Paweł umarł po raz pierwszy w czasie, gdy zespół odbywał drogę pomiędzy jednostką (Kazuniem) a jego rodziną wsią (Luszynem). Pięć minut później był następny telefon, że lekarzom udało się go reanimować. Po półgodzinie znów zadzwoniono, że liczba ofiar wzrosła do trzech. I znów telefon korygujący.

Przed samym wejściem do domu matki Zakrzewski zadzwonił upewnić się, czy coś się nie zmieniło. Stan ciężki. Taką informację przekazał matce. A później słuchał, bo matka Pawła potrzebowała mówić. Dużo mówiła o płytkach, które miał skończyć kłaść w łazience. Mówiła też o Marcie, z którą miał się ożenić w sierpniu. Do Afganistanu pojechał zarobić na ich wspólne mieszkanie. Kiedy jechali do Marty, wiadomo było więcej. Paweł stracił nogi. Marta zareagowała gorzej niż matka Pawła. Może dlatego, że nie przeszła specjalnego przeszkolenia w jednostce. A może dlatego, że jak zobaczyła mundury, to pomyślała, że Paweł wrócił.

Paweł odchodził i wracał do świata żywych jeszcze kilka razy. Jego kolega z jednostki Grzesiek Suszka czekał pod szpitalem w Ghazni na jakieś wieści. Do środka poproszono go najpierw, żeby oddał Pawłowi krew. Mieli tę samą grupę, a w szpitalu brakowało krwi. Drugi raz, już nad ranem, żeby się z Pawłem pożegnał. Amerykańscy lekarze sugerowali, że na zawsze. Dlatego spod prześcieradła wystawili Pawła rękę, żeby można było ją potrzymać w czasie modlitwy. Kilka dni temu, po sześciu miesiącach leczenia w amerykańskim szpitalu w Rammstein i prawie trzech w Polsce, lekarze doszli do wniosku, że Paweł będzie żył.

Życie

Historię o tym, jak jej ojciec elektryk stracił rękę, Marta zna tylko z opowieści. Barwnej, ze szczegółami, jak prąd wchodzi w jego rękę, pali ją i wychodzi plecami. Za to chorobę swojej siostry Oli obserwowała już sama dzień po dniu. Widziała, jak Oleńka leżała, uśmiechała się do wszystkich i gaworzyła. Widziała to przez pierwszy rok. Później drugi, trzeci, czwarty. Ola miała małogłowie. Lekarze mówili – mikrocefalia, a mikrocefalie żyją do 4 roku życia. Oleńce było z nimi tak dobrze, że żyła 10 lat. Marta nauczyła się nią opiekować. Nauczyła się nie wierzyć w każde słowo lekarzy. Nauczyła się też szacunku do okaleczonych. Wszystko, co robią, kosztuje ich więcej niż zwykłych ludzi, którzy nie potrafią docenić, że możliwość umycia po sobie szklanki to fajna rzecz. Tata Marty długo uczył się mycia po sobie szklanek. Jak miał zdrowe ręce, nie chciał się tego uczyć.

Kiedy przyjechała do amerykańskiego szpitala wojskowego w Rammstein, najpierw wysłuchała długiej listy obrażeń, które odniósł Paweł. A później podeszła do łóżka i podniosła prześcieradło. Skoro miała z nim spędzić resztę życia, musiała szybko oswoić się z widokiem. Amerykańskim lekarzom bardzo się to spodobało. Przyzwyczaili się już, że większość narzeczonych ciężko rannych żołnierzy nie dociera do ich łóżek. A reszta, nieliczna, szybko się wykrusza. Wtedy więcej pracy mają lekarze i pielęgniarki, bo do takich chłopaków trzeba dużo częściej się uśmiechać i spędzać więcej czasu przy ich łóżkach.

Po latach zajmowania się ofiarami wszelkich możliwych wojen nauczyli się też, że najlepszym lekiem, jaki mają dla takich chłopaków jak Paweł, jest motywacja. Dlatego do szpitala w Rammstein cały czas zapraszani są ludzie, którzy o motywacji i osiąganiu pozornie niemożliwego mają wiele do powiedzenia.

Pawła odwiedził Neil Armstrong, który 14 lat przed jego urodzinami spacerował po Księżycu. W ramach programu „motywacja” Armstrong przyniósł Pawłowi tablicę rejestracyjną z jego imieniem. Wiedział, że Paweł pojechał na misję jako kierowca patrolu saperskiego. Gdyby chory był w lepszej kondycji, gość opowiadałby mu pewnie, jak fajnie będzie, kiedy Paweł znów zacznie uczyć się jeździć. A z czasem przymocuje tę tablicę do swojego auta i pomknie w siną dal. Innym razem w ramach tego samego programu szpital odwiedziła Anna Kurnikowa. Pielęgniarki żartowały, że do ciężej rannych przyjdzie goła. Paweł był po kolejnej operacji i nie bardzo pamięta, czy była goła. Ale pamięta, że ładnie pachniała.

Marta szybko stała się częścią programu leczenia. Szpital zadbał o mieszkanie dla niej, żeby mogła spędzać z nim jak najwięcej czasu. Lekarze i pielęgniarki pozwalali jej na obecność przy niemal wszystkich zabiegach. Tłumaczyli jej dokładnie, co i po co robią. Przy okazji uczyli ją, jak to robić. Opłacało się. Po kilku miesiącach Marta sama potrafiła pomóc Pawłowi w większości rzeczy. Żeby nie odchodziła na zbyt długo od łóżka chorego, na zakupy woził ją szpitalny samochód z kierowcą. Co jakiś czas musiała tylko lecieć do Polski na egzaminy na studiach. Kiedy wracała z lotniska, odbierał ją samochód ze szpitala.

Tuż po świętach Bożego Narodzenia 2009 r. w Rammstein odwiedził ich dowódca jednostki, w której służył Paweł, płk Zakrzewski. Od wypadku, czyli 9 października, minęło już ponad 80 dni, ale Paweł ciągle przechodził kolejne operacje. Lewą nogę obcinano mu po kawałku, bo ciągle coś złego działo się z raną. Paweł przecięty był wzdłuż klatki piersiowej, a ranę spięto dużymi metalowi klamrami, żeby w każdej chwili móc znów go otworzyć. Jedynym pozytywnym aspektem, jaki zanotował Zakrzewski, był stan emocjonalny Pawła, który, trzymając Martę za rękę, przebąkiwał coś o planach na przyszłość. Zakrzewski postanowił być częścią tych planów. Obiecał Pawłowi, że choćby miał tylko jedną zdrową rękę, to jako dowódca stanie na głowie, żeby ta zdrowa ręka służyła w wojsku i to w jego jednostce. Płk Zakrzewski nie wiedział, że właśnie stał się częścią programu motywacja, bo w Polsce o takich programach jeszcze nie za wiele wiadomo.

Było najgorszą częścią pobytu w Rammstein. Tak to przynajmniej wspomina Paweł. Aspiracje rozbudzali w nim Amerykanie. Na sali, gdzie leżał, często leciał w telewizji program kulinarny. To też była część programu motywacja. Im bliżej było wiosny, tym bardziej Pawłowi marzyły się młode ziemniaczki, kapustka i schabowy. Oczywiście polskie młode ziemniaczki. I to najlepiej jedzone w Polsce.

Dlatego informacja o powrocie do kraju bardzo go ucieszyła. Polscy i amerykańscy lekarze długo się zastanawiali, kiedy będzie ten najlepszy moment na transport. Amerykanie, którzy płacili za jego leczenie, za punkt honoru postawili sobie doprowadzenie go do stanu, w którym będzie mógł poruszać się na wózku. Do tego potrzeba jednak dwóch zdrowych rąk. Dlatego jednym z priorytetów był lewy łokieć. Przesunęli nawet nerw, żeby nie zarastał, przecież miał mu być bardzo potrzebny.

12 kwietnia Amerykanie przewieźli Pawła do Polski. Specjalnego powitania nie było, bo wojsko opłakiwało śmierć swoich dowódców w katastrofie smoleńskiej. Poważna atmosfera panowała i w szpitalu. Pawłowi szybko zaczęło brakować bezpośredniości i poczucia humoru Amerykanów. W szpitalu dostał jedynkę, telewizor i dużo ciszy, która miała mu pomagać w odzyskiwaniu sił. Nudę z rzadka przerywały wizyty. Jeden z generałów, który go odwiedził, powiedział, że dobrze wie, co Paweł czuje, bo sam ma chory kręgosłup. Inny kazał dzwonić do siebie, gdyby cokolwiek było potrzebne. Ale nie zostawił numeru. Zresztą odwiedziny szybko ustały. Tym bardziej że stan pacjenta zaczął się pogarszać.

Najpierw okazało się, że standardowy materac przeciwodleżynowy, na którym go położono, jest dla niego za twardy. Metalowe elementy stabilizacji kręgosłupa zaczęły przebijać skórę i pojawiło się ryzyko zakażenia. Po dwóch tygodniach Wojskowy Instytut Medyczny w Warszawie zakupił pierwszy sterowany komputerowo materac powietrzny. Szpital w Rammstein ma takie w standardzie. Później okazało się, że Paweł ma dziurę w przełyku, która mogła być pozostałością po amerykańskich zabiegach. O ziemniaczkach i kotleciku można było zapomnieć. Zresztą w szpitalu i tak ciągle podawali stare ziemniaki.

Czas

Z biegiem dni pogarszał się nie tylko stan zdrowia pacjenta, ale i relacje pomiędzy Martą a częścią personelu medycznego. Niektóre pielęgniarki drażniło, że Marta nie przestrzega godzin odwiedzin pacjentów. Wypytuje o każdą czynność, którą robią koło Pawła. Wojenny topór został wykopany, kiedy poskarżyła się, że Paweł nie ma codziennie podłączanej maszyny do rozdrabniania wydzieliny, która gromadziła mu się w płucach. Specjalne urządzenie dostał od Amerykanów, którzy kategorycznie kazali przestrzegać codziennego wykonywania tego zabiegu. W Polsce uznano, że maszyna nie jest potrzebna.

Paweł jest sparaliżowany od pasa w dół. Nie umie jeszcze sam odkaszlnąć zawiesiny, która gromadzi mu się w płucach. Zresztą jedno i tak ma zapadnięte, więc trzeba specjalnie o nie dbać – tłumaczy Marta.

Z lekarzami też nie poukładała sobie relacji. Kiedy oni mówili jej, że właśnie uratowali Pawłowi życie, bo rana w przełyku mogła zakończyć się sepsą, ona dopytywała, kiedy zajmą się lewym łokciem, bo czas ucieka i za chwilę Paweł będzie bez nóg i z unieruchomioną ręką. – Dotychczas walczyliśmy o jego przeżycie. Jak już będzie w lepszej kondycji, wtedy na pewno będziemy podejmować próby poprawy funkcji lewego stawu łokciowego. Wiemy z doświadczenia, że im później, tym gorzej, ale niestety coś za coś. Rehabilitacja Pawła może potrwać od trzech do pięciu lat, a rokowanie co do odzyskania przez niego samodzielności jest niepewne. I my staramy się pani Marcie poprzez naszego psychologa to wyjaśnić, ale ona nie przyjmuje tego do wiadomości – mówi płk Krzysztof Staroń, dr nauk medycznych i zastępca dyrektora Wojskowego Instytut Medycznego, czyli szpitala przy ulicy Szaserów w Warszawie.

Rozmowa z psychologiem i psychiatrą, na którą zaproszono Martę, nie wypadła najlepiej. – W Stanach też rozmawiałam z psychologiem. Wspierał mnie i tłumaczył, że muszę być silna, bo Paweł tego ode mnie potrzebuje. W Polsce psycholog kazał mi się pogodzić, że Paweł do końca życia będzie kaleką, i zapomnieć, że coś więcej da się dla niego zrobić. Po co w tej rozmowie uczestniczył psychiatra, nie wiem, ale chyba ktoś chciał sprawdzić, czy nie jestem wariatką, bo walczę o zdrowie własnego chłopaka. To chore – mówi dziewczyna Pawła. Marta wyciągnęła z tej rozmowy wnioski po swojemu. Zaczęła walczyć, żeby Paweł był rehabilitowany nie 30 minut, ale 4 godziny dziennie, jak to miało miejsce w Rammstein.

Zmęczenie

U Pawła jest bardzo wyraźne. Po zdjęciach widać, że schudł. Ile waży, nie wiadomo. Ostatni raz był ważony w Rammstein. Wśród wielu funkcji, które miało łóżko, było też automatyczne ważenie pacjenta. Łóżko było też przystosowane do współpracy ze specjalnym urządzeniem, na którym Pawła wożono pod prysznic. W Polsce myty jest gąbką na łóżku. – Paweł dostał wszystko, co ma do zaoferowania medycyna. Niezwłocznie wykonywane są wszystkie badania, zabiegi i operacje. Kosztów leczenia jeszcze nie podsumowaliśmy, ale będą to raczej setki, a nie dziesiątki tysięcy złotych. Ale my nie patrzymy na koszty w stosunku do rannych żołnierzy, tylko leczymy – dodaje płk Staroń.

Marta też wygląda na bardzo zmęczoną. Ale się nie poddaje. Zastanawia się, jak dotrzeć do ministra obrony narodowej. Minister przyznał Pawłowi mieszkanie, kupił mu wózek elektryczny za niemal 90 tys. zł. Marta liczy, że minister niebawem odwiedzi go też osobiście. Sprawdziła już w przepisach, że tylko on może zadecydować o leczeniu za granicą.

Pomimo zmęczenia i bólu po zabiegach Paweł odmawia przyjmowania morfiny. Chce być świadomy, żeby nic mu nie umknęło. W Rammstein odwiedziła go jakaś Polka ze swoim mężem. – Wielki, czarnoskóry mężczyzna. Z wojsk inżynieryjnych, tak jak ja. Ona taka drobna. Przyszła przywitać się ze mną, bo znała moją historię. Nachyliła się nade mną i powiedziała mi na ucho, że najwidoczniej mam coś jeszcze do zrobienia na ziemi, skoro przeżyłem. Uśmiechnęła się i poszła. Teraz czekam na to coś, co mam zrobić.

Polityka 28.2010 (2764) z dnia 10.07.2010; Kraj; s. 25
Oryginalny tytuł tekstu: "Marta Teresa"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną