Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

W drobny mak

Nadszarpnięty wizerunek Lecha Poznań

Po porażce ze Spartą Praga prysł obraz Lecha, jako zespołu kierowanego z głową.

Kolejny raz okazuje się, że Liga Mistrzów to za wysokie progi dla piłkarskiego mistrza Polski i kolejny raz trzeba przyznać, że odbija się on od drzwi zasłużenie. Z grą, jaką pokazał w eliminacyjnych meczach, zwłaszcza rewanżach z Interem Baku i Spartą Praga, w doborowym towarzystwie najadłby się wstydu, a kibice razem z nim. Ostatecznie miejsce w szeregu wskazała Sparta – zespół, którego podstawową zaletą jest dobra organizacja gry, a jego piłkarze są gotowi pójść z rywalem na wojnę, potrzebną lub nie. Na Lecha wystarczyło z nawiązką.

Oglądanie meczów polskich drużyn o tej porze roku jest zajęciem frustrującym, bo nagle okazuje się, że w wyniku przerwy wakacyjnej większość piłkarzy zapomniała, co należy na boisku zrobić, by obrócić mecz na swoją korzyść. Lech w rewanżu ze Spartą był synonimem zbiorowej zapaści, a składające się na nią obrazy można wymieniać bez końca. Siergiej Kriwiec podający do nikogo. Dimitrije Injac, któremu podczas próby dryblingu nogi zawiązały się na supeł. Artur Wichniarek zagubiony jak dziecko. Sławomir Peszko w roli jeźdźca bez głowy. Obrońcy i bramkarz wrośnięci w ziemię przy akcji Sparty, która zamieniła się w rzut karny. Żenujące dyskusje z sędzią, zresztą nerwowym i chaotycznym, w poszukiwaniu sprawiedliwości za wydumane krzywdy.

Lech wydawał się być jeszcze niedawno zespołem z ambicjami, potencjałem i rozsądnymi ludźmi u steru, ale tego lata ten obraz rozbił się w drobny mak. O ile nie można mieć do działaczy pretensji, że pozwolili odejść do Borussii Dortmund Robertowi Lewandowskiemu (który zresztą czuł pismo nosem i za wszelką cenę chciał się z Poznaniem pożegnać), to wszystko, co działo się później wskazuje, że w Lechu rządzą albo dyletanci, albo sabotażyści.

Dziurę w ataku starano się załatać sprowadzając piłkarskiego emeryta, Artura Wichniarka i dla wielu był to sygnał alarmowy, że sensowna, jak się wcześniej wydawało, polityka transferowa, stanęła na głowie. Do towarzystwa Wichniarek dostał Joela Tshibambę, czyli kolejnego w polskiej lidze napastnika z importu, dla którego nie istnieją sytuacje nie do zmarnowania. Gdy okazało się, że nie ma komu strzelać bramek, w pośpiechu załatwiano transfer Łotysza Artjomsa Rudnevsa, ale czy jest on nowym Lewandowskim, trzeba poczekać do spotkań ligowych, bo w pucharowych grać już nie może.

Do tego jeszcze działacze kazali piłkarzom walczyć o Ligę Mistrzów na murawie, która przypominała kartoflisko. Co więcej, będą musieli podejmować na niej kolejnych rywali jeszcze przez półtora miesiąca, bo przygotowanie boiska, które kwalifikuje się do gry w piłkę zaplanowano dopiero po koncercie Stinga (20 września). Czyli chyba jednak sabotażyści.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną