Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Partia aksamitnych sporów

PO na kongresie wybiera władze

Wojciech Olkuśnik / Agencja Gazeta
Czy w Platformie Obywatelskiej temperatura sporów zbliża się do stanu wrzenia? Czy pozycja Donalda Tuska, niedawno prawie jednogłośnie wybranego na przewodniczącego partii, rzeczywiście słabnie?

Im było bliżej zaplanowanego zjazdu PO, tym więcej spekulacji. Najwięcej uwagi, jak zwykle, pochłaniają sprawy personalne, bowiem tym razem one rzeczywiście stały się najważniejsze i mogą zadecydować o przyszłości partii. Katastrofa smoleńska i przyspieszone wybory prezydenckie sprawiły, że w maju dokonano tylko czynności najbardziej oczywistej – wybrano przewodniczącego Platformy, czyli Donalda Tuska. Resztę, a więc ewentualne zmiany w statucie, wybór sekretarza generalnego, osoby numer dwa w partii (czy ktoś zna dziś nazwiska wiceprzewodniczących PO?), oraz inne zmiany we władzach odłożono na czas spokojniejszy, właśnie na wrzesień.

Ta wydłużona perspektywa sprawiła, że zagrały, jak to w każdej partii, ambicje działaczy. A już przecież trzeba układać nie tylko listy do wyborów samorządowych, ale niedługo także do parlamentarnych. Pojawiły się też nowe kwestie pozwalające na pokazanie różnic między „skrzydłami” (nawet jeśli owe skrzydła są nadzwyczaj wątłe, by nie powiedzieć jednoosobowe).

Projekt wciąż atrakcyjny

Nie bez powodu czołowi politycy PO lubią, gdy o ich partii mówi się „projekt Platforma”. To projekt silnie umocowanego, szeroko na scenie politycznej rozłożonego ugrupowania, łagodzącego światopoglądowe i ekonomiczne spory, bardziej reagującego na rzeczywistość, niż próbującego ją kształtować. Niewywołującego konfliktów, a jednocześnie trzymającego się kilku zasad, które obywatelom się podobają, w rodzaju tanie państwo czy bezwzględna uczciwość, nawet jeśli ustalonych standardów dotrzymać się nie da.

Po rządach PiS, pełnych konfliktów i napięć, ten projekt sprawdził się znakomicie. Rzecz jednak w tym, że dodatkowo opierał się on na wzajemnym zaufaniu kilku, może kilkunastu osób, które były jądrem projektu, a niewątpliwie najważniejsze były w nim dwie osoby – Donald Tusk i Grzegorz Schetyna, wzajemnie się uzupełniający. Tusk, lider z prawdziwego zdarzenia i coraz lepszy mówca, bezbłędnie odczytujący (być może do czasu) społeczne nastroje i oczekiwania, a jednocześnie twardy polityczny gracz, oraz Schetyna, znakomity organizator, zwolennik gry zespołowej, który potrafił ogarnąć, uporządkować i podporządkować partię, często – jak mówią jej politycy – metodami (słowami?) wręcz brutalnymi.

Aby zrozumieć najważniejszy dziś w PO spór o rolę i pozycję Grzegorza Schetyny, trzeba wrócić do czasów, gdy rodził się „projekt PO” oparty właśnie na zaufaniu. Nie bez powodu po dymisji Schetyny ze stanowiska szefa MSWiA ten często w wywiadach powtarzał: skończył się czas polityki opartej na przyjaźni, przyszedł czas polityki normalnej, twardej. Kierownictwo partii, trzon decyzyjny, tworzyło kilka osób i to w ich towarzyskich często rozmowach rodziły się strategie i taktyka działania przekazywane potem innym. Dymisja Schetyny, o której dowiedział się z mediów i jest przekonany, że przeciek o niej odbył się za przyzwoleniem, a może i zachętą Tuska, zniszczyła ów team, motor napędzający PO, i nadwątliła decyzyjność rządu. W tym sensie Mariusz Kamiński, konstruując tak zwaną aferę hazardową, wymierzył Platformie być może najpoważniejszy z dotychczasowych ciosów, zepsuł motor napędzający partię i rząd – zaufanie.

W normalnej polityce nie ma przyjaźni, ważniejsze od nich są interesy, własne ambicje. I Schetyna – który z dużą pokorą, jak na polityka tej rangi, przyjął przeniesienie do klubu parlamentarnego – gdy trafiła się okazja, zaczął się Tuskowi odpłacać.

Rywalizacja w Platformie jest jednak wyraźnie limitowana, aksamitna, nie przekracza fazy awantur i ostrzejszych słów. A ludziom, którzy popadli w niełaskę, wręcz cała partia współczuje. Utrata wpływów jest traktowana w PO trochę jak zjawisko przyrodnicze, nie wiadomo, skąd się bierze, nie ma na to rady, trzeba się pogodzić. Tusk stara się przedstawiać wszelkie zmiany w partii jako oczywiste, wręcz nudne i niewarte większej uwagi.

Co nie oznacza, że o wpływy dbać nie należy. Schetyna buduje sobie silne poparcie w terenie, mówi się, że ma już więcej szabel niż Tusk, co z kolei powoduje kontrreakcję. Ale jednocześnie w PO zdają sobie sprawę, że tylko odbudowa minimalnego zaufania między premierem a marszałkiem Sejmu jest gwarancją powodzenia Platformy i że Schetyny nie można się pozbyć. Tym bardziej że w bardzo wielu, tych mniej już jawnych, sporach Schetyna miał sporo racji.

Tekst jest fragmentem artykułu Janiny Paradowskiej pt. "Partia aksamitnych sporów", który ukazał się w najnowszym numerze tygodnika "Polityka". Kup e-wydanie.

Pytania o dwór

Rządowa maszyneria utknęła nie tylko z powodu katastrofy smoleńskiej i kolejnych powodziowych fal. Także dlatego, że brakuje ludzi, którzy efektywnie potrafiliby się zmierzyć z rządową biurokracją i legislacyjną niemocą, że poza zapracowanym do granic możliwości Michałem Bonim w Kancelarii Premiera nie ma dziś żadnych polityków PO (oprócz rzecznika rządu), a zasadnicze funkcje pełnią Tomasz Arabski i Igor Ostachowicz. Czasem pojawia się też Jan Krzysztof Bielecki, do którego premier na duże zaufanie, ale do nich wszystkich w partii zaufanie jest raczej ograniczone. Ci doradcy nie należą to PO, a więc nie ma nikogo, kto by ich z politycznych działań, medialnych przecieków czy polityki prowadzonej – nie wiadomo, z aprobatą premiera czy bez niej – rozliczył.

Pytania o sztab premiera pojawiają się w Platformie coraz częściej, zwłaszcza że coraz bardziej widoczna jest samotność Tuska, który odsunął dawnych współpracowników, a nowych nie ma. Wydaje się, że premier zamknięty jest w coraz ciaśniejszym kręgu kilku najbliższych kolegów, do których być może czasem dołącza Jacek Rostowski, znakomicie odnajdujący się w roli polityka walczącego. To jednak mało. Z tego może się rodzić wyłącznie strategia trwania do najbliższych wyborów, ale nie urodzi się program zmian nawet metodą drobnych kroków, którą to polityczną filozofię premier wyznaje z całym przekonaniem. Wydaje się, że brakuje Tuskowi ludzi, którzy spinaliby kancelarię z ministerstwami, na bieżąco koordynowali pracę tych instytucji; część resortowych projektów jakby premiera zaskakiwała, jak w przypadku emerytur, zaczyna on wchodzić w polemiki, pojawiają się niemal negocjacje. Nie pomaga to w tworzeniu wizerunku zwartego rządu, który proponuje całościowe, powiązane ze sobą w logiczną całość, spięte jedną wizją projekty.

Tymczasem sejmowi politycy PO, ale także terenowi działacze, a przynajmniej ich znaczna część, uwierzyli, że po wakacjach ruszy wreszcie jakaś legislacyjna ofensywa, że perspektywa wyborcza, ważna dla każdej partii, nie będzie perspektywą jedyną, że nieco skróci się lista spraw niezałatwionych, odłożonych, bo kiedyś przeszkadzało prezydenckie weto, nie było zgody koalicyjnej, były rozbieżności we własnych szeregach. Uwierzyli, że partia i jej rząd po kilkumiesięcznych przejściach jakoś się jednak poskładają, a kierownictwo się ułoży. I tu pojawia się pytanie – jak się ułoży?

Premier powiedział wyraźnie: połączenie funkcji marszałka Sejmu ze stanowiskiem sekretarza generalnego jest wykluczone. Oznajmił rzecz oczywistą, także dla Schetyny, a więc żadnej sensacji nie ogłosił, ale sprowokował do kolejnych rozważań, że toczy się jakaś walka prawie na śmierć i życie. A przecież wiadomo, że premier i marszałek od dość dawna rozmawiali, jak z tej niezręcznej sytuacji wybrnąć, i jednym z rozwiązań jest stworzenie stanowiska pierwszego zastępcy przewodniczącego PO, którym miałby być właśnie Schetyna, pod warunkiem, że zastępców nie będzie pięciu czy siedmiu, ale na przykład dwóch, najwyżej trzech i przy jednoczesnym znacznym obniżeniu rangi sekretarza generalnego.

Gdzie jest pion

Nagle, bez powodu, premier oznajmia, że będzie przewodniczącym najwyżej jeszcze cztery lata, aby dać szansę młodym. Jak dotąd żadna jednak partia takiej szansy nikomu nie dała i też nie widać, by Tusk pozwalał wyrosnąć następcy. Czy to sygnał dla Schetyny? Tyle że reprezentują to samo pokolenie, a więc gdzie tu szansa dla młodości? Czy może chce sprowokować Jarosława Kaczyńskiego do podobnej deklaracji, co jednak jest trudem daremnym? Wśród wyborców takie deklaracje wprowadzają niepokój; Platforma dla opinii publicznej jest partią Donalda Tuska i tego szybko nie da się zmienić. Może nawet nie da się zmienić w ciągu czterech lat, zwłaszcza gdyby PO dalej wygrywała wybory.

Może więc czas na redefinicję projektu o nazwie Platforma Obywatelska? Może partia powinna stać się zdecydowanie bardziej republikańska? Nie będzie zmiany, jeżeli najpierw partia nie ułoży się wewnętrznie, jeśli sam Tusk nie zainicjuje prawdziwej dyskusji o przyszłości ugrupowania, któremu przewodzi. Wiara, że PiS robi wszystko, aby przegrać, lewica jest ciągle słaba, a Palikot, nawet jeśli coś stworzy, to i tak będzie to margines, staje się coraz bardziej niebezpieczna. A na razie takie przekonanie zdaje się dominować.

Tekst jest fragmentem artykułu Janiny Paradowskiej pt. "Partia aksamitnych sporów", który ukazał się w najnowszym numerze tygodnika "Polityka". Kup e-wydanie.

Polityka 39.2010 (2775) z dnia 25.09.2010; Temat z okładki; s. 14
Oryginalny tytuł tekstu: "Partia aksamitnych sporów"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną