W tym samym czasie, kiedy rząd przyjmował projekt ustawy zmieniającej system refundacji leków, prawnicy i ekonomiści z PricewaterhouseCoopers, kancelarii Baker&McKenzie oraz Centrum im. Adama Smitha zorganizowali konferencję torpedującą nowe uregulowania. To samo zrobiły władze samorządu lekarskiego, które wytknęły Ministerstwu Zdrowia mnóstwo chybionych pomysłów w projekcie ustawy o kształceniu lekarzy. Słusznie więc Donald Tusk spodziewa się ostrej debaty, gdy rządowy pakiet zdrowotny trafi do Sejmu. Pytanie tylko, jak ta debata będzie prowadzona i co ma dać, bo na razie, z tzw. konsultacji społecznych zorganizowanych przez resort zdrowia nikt – poza autorami projektowanych ustaw – nie jest zadowolony.
Negatywne opinie zostały całkowicie pominięte, co jest zapowiedzią konfrontacji, a nie współpracy. Jeśli w takiej atmosferze projekty ustaw – przecież dość rewolucyjne przyjmie parlamentarna większość tylko dlatego, że jest większością, a następnie podpisze je prezydent (tylko dlatego, że jest partyjnym druhem premiera), to nie wróżę sukcesu. Reforma ma przecież służyć pacjentom, a jaki będziemy z niej mieli pożytek, jeśli w kontrze do rządowych propozycji zaczną protestować lekarze i farmaceuci?
Nie ma dziś jeszcze sensu przywiązywać się do szczegółowych zapisów z zaprezentowanego przez rząd pakietu ustaw. Wciąż ewoluują. Brakuje też wiarygodnych symulacji co do skutków proponowanych zmian. Ministerstwo Zdrowia obiecuje na przykład wprowadzenie sztywnych cen i marż na leki refundowane, aby pacjenci mniej za nie płacili, ale zdaniem ekspertów takie miłe dla ucha obietnice wcale nie muszą się sprawdzić. Cena zależeć będzie od negocjacji producenta z ministerstwem, a ich wyniku dziś przecież nie znamy.
Nie są też zupełnie oszacowane skutki skrócenia z sześciu do pięciu lat studiów lekarskich oraz likwidacji egzaminu wieńczącego podstawowe kształcenie lekarzy (tzw. LEP-u). Rząd chce w ten sposób przyspieszyć zawodowy start absolwentów medycyny i ułatwić pacjentom dostęp do fachowej pomocy, tylko kto na tym naprawdę skorzysta, jeśli młodzi lekarze będą niedouczeni? Tak, pozostaną w Polsce, bo kraje Unii Europejskiej nie będą ich już ochoczo zatrudniać, gdy zabraknie obiektywnego kryterium sprawdzającego ich wiedzę w postaci wspomnianego LEP-u.
Niestety, zarówno w argumentach po stronie rządu jak i środowisk kontestujących te pomysły więcej jest demagogii niż spokojnej analizy. Prezes Naczelnej Rady Lekarskiej bije na alarm, że skrócenie o rok studiów medycznych i likwidacja egzaminu „zagraża bezpieczeństwu zdrowotnemu Polaków”. Choć przecież sam został lekarzem bez tego sprawdzianu (LEP wprowadzono w Polsce, nie bez oporów, dopiero w 2004 r.), co mam nadzieję żadnej krzywdy choremu nie wyrządziło. A jeśli prezes uważa, że dobrym lekarzem zostaje się tylko po sześciu latach studiów a nie pięciu, to może jeszcze lepszym po siedmiu albo ośmiu?
Inna sprawa, że nowe uregulowania nałożyłyby na autonomiczne uczelnie medyczne pilną potrzebę zmiany programów nauczania. Może nawet byłoby to z korzyścią dla studentów, ale nie można tego zrobić po łebkach i bez pieniędzy, na co niestety liczy Ministerstwo Zdrowia.
I tak oto dochodzimy do najważniejszego pytania, na które trzeba sobie odpowiedzieć w przeddzień debaty nad pakietem zdrowotnym autorstwa Ewy Kopacz: czemu ma służyć ta reforma? Lepszej opiece medycznej, likwidacji patologii, poprawie zdrowia społeczeństwa? Czy raczej ma pomóc wyłącznie budżetowi, który - jak wiadomo - wymaga reanimacji.