Zamach na działaczy PiS w Łodzi to nieszczęście dla zaatakowanych i ich rodzin oraz dla polskiej polityki. Rodzinom zaatakowanych należy się współczucie. Politykom PiS tak samo. Opozycja w demokracji powinna się czuć bezpieczna, także wtedy, gdy ostro krytykuje obóz rządzący i nawet wtedy, gdy jej krytyka ociera się o antydemokratyczny ekstremizm. Premier Tusk słusznie wzywa więc do spokoju i do otrzeźwienia w polskiej polityce.
Ale czy te wezwania zostaną wysłuchane? W pierwszym wystąpieniu po ataku Jarosław Kaczyński już ustawia ton dyskusji, tak by z siebie uczynić potencjalną ofiarę swych politycznych przeciwników i obciążyć odpowiedzialnością za łódzką tragedię krytyków PiS w polityce i mediach. Już stara się wpisać Łódź w to, co nazywa kampanią nienawiści do PiS. Układa sekwencję od "moherowych beretów" przez "dorżnięcie watah" i Smoleńsk do Łodzi. Pomija inną sekwencję: od "spieprzaj dziadu" przez "tam stało ZOMO" do nazwania prezydenta zwycięzcą przez nieporozumienie i wrogiem Kościoła.
Takie podejście może służyć PiS wyborczo, ale nie służy temu, co dziś najważniejsze – rozładowaniu złych emocji społecznych. Kto sieje wiatr, zbiera burzę. Brutalny język polityków brutalizuje życie publiczne. Mamy kolejne ostrzeżenie, że to droga donikąd. Nieważne w tym momencie, kto brutalizował więcej, kto mniej – konto mają tu obciążone nie tylko politycy i zwolennicy PiS, lecz także PO i innych formacji.
Może ta tragedia – szczęście w nieszczęściu, że pierwsza o tak wyraźnie politycznym podłożu w III RP - przełamie zgubną inercję potępieńczych swarów, w jakiej grzęźnie polska polityka u progu trzeciej dekady niepodległości? Nie zmarnujmy tej tragicznej okazji, nie zmarnujmy niepodległości.