Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

In vitro, Kościół, Polska

Głos w debacie na temat in vitro

BEW
Niedługo rozstrzygnie się, w jaki sposób zostaną uregulowane w naszym kraju procedury medyczne zapłodnienia pozaustrojowego. Finał tej sprawy będzie ważnym probierzem postępów, jakie czyni w Polsce liberalna demokracja.
Prof. Jan HartmanPolityka Prof. Jan Hartman

Jeśli uchwalone zostanie restrykcyjne prawo, uniemożliwiające korzystanie w pełni z aktualnych technik medycznych wspomaganego rozrodu, Polacy będą poddawać się zabiegom za granicą. Oczywiście, tylko ci zamożni. Praktyczne skutki nowej ustawy nie są więc zbyt daleko idące. Albo będzie tak, jak jest, czyli że zapłodnienie in vitro dostępne jest dla lepiej sytuowanych, albo stanie się dostępne także dla mniej zamożnych, jeśli państwo zdecyduje się partycypować w kosztach zabiegu.

Symboliczny i polityczny wymiar tej sprawy jest jednak znacznie szerszy niż zwiększenie, bądź nie, zobowiązań finansowych państwa – chodzi o kulturę stanowienia prawa i cele, które realizuje polski prawodawca. A istnieje obawa, że trwający proces legislacyjny zmierzać będzie do politycznych kompromisów, lekceważących względy kultury prawnej i wymagania demokratycznej cywilizacji politycznej. Widzę jednak szansę. Oto bowiem po raz pierwszy toczy się w Polsce debata publiczna nad ważnym zagadnieniem bioetycznym, towarzysząca planowanym zmianom prawnym. Debata autentyczna, a nie ograniczająca się do zaklęć i padania na kolana przed niepodważalnymi autorytetami. Póki jeszcze debata jest w toku, istnieje szansa, że uchwalona ustawa o in vitro nie będzie po prostu zgniłym kompromisem polityków rządzącej partii z siłami, których potęgi się obawiają.

Na toczącą się obecnie procedurę legislacyjną patrzę jednak z obawą. Sprawie in vitro wciąż bowiem nadaje się absurdalny, lecz jakże charakterystyczny dla naszego kraju, wymiar sporu ideowego między dwiema stronami: Kościołem i całą resztą. Podobnie jak w dyskusjach organizowanych przez media, Kościół, jakby z urzędu, otrzymuje więc 50 proc. czasu, miejsca i znaczenia, wszyscy inni zaś po małym kawałeczku. Obecny rząd przyjmuje ten dualizm, traktując kwestię in vitro jako przedmiot negocjacji z Kościołem i z góry zakładając, że należy uchwalić takie prawo, na które zgodzi się, choćby niechętnie, Kościół. Cała zaś reszta możliwych stanowisk wrzucona jest do jednego worka, tak jakby ich różnorodność nie miała żadnego znaczenia. Inni to anonimowa drobnica, ot, prywatne opinie – w centrum uwagi jest jeden tylko pogląd.

Stanowisko Kościoła katolickiego jest jednym z wielu możliwych i powinno być właśnie tak traktowane. Co więcej, w danym przypadku chodzi o stanowienie prawa przez suwerenny naród i jego organy legislacyjne, podczas gdy hierarchowie Kościoła nigdy nie wyrażają poglądów, które mogłyby choć trochę odbiegać od instrukcji tworzonych w Watykanie. Oczywiście istnieją powody, aby słuchać ze szczególną uwagą głosu Watykanu, wiernie reprezentowanego w Polsce przez biskupów. Przecież większość Polaków praktykuje katolicyzm.

Kościół decyduje o sumieniach

Nic dziwnego więc, że głos Kościoła brzmi donośnie. Czym innym jest jednak zaproszenie do dyskusji, nawet ze szczególną rewerencją, a czym innym proszenie o zgodę.

Tymczasem w Polsce polityczna pozycja Kościoła jest właśnie taka – w wielu sprawach uchwala się takie przepisy, których życzył sobie lub na które zgodził się Kościół. Tak uregulowany jest w Polsce ład medialny, szkolnictwo, reprywatyzacja, aborcja i wiele innych spraw. Jednym powodem takiego stanu rzeczy jest wyobrażenie, iż Kościół, gdyby powziął taki zamiar, mógłby obalić rząd lub wynieść do władzy opozycję. Wyobrażenie jest zupełnie absurdalne, lecz strach polityków ma wielkie oczy. Drugim powodem jest nadzieja poszczególnych polityków, że serwilizm w stosunku do Kościoła pomoże im w wygraniu kolejnych wyborów. W tej kalkulacji jest już więcej sensu, ale niejeden już się przeliczył.

Z faktu, iż Polacy chodzą do kościoła, nie wynika, że przyjmują jego poglądy albo że żyją w sposób, jaki doktryna katolicka zaleca. Gdyby Kościół naprawdę miał wielki autorytet w społeczeństwie, to wcale nie musiałby się przejmować państwowym prawodawstwem. Wystarczyłoby, żeby ogłosił, iż zapłodnienie in vitro jest niemoralne, a katolickie społeczeństwo po prostu przestałoby je praktykować. Ponadto Kościół katolicki ma też własne prawodawstwo, prawo kanoniczne, i tam może umieszczać dowolne zakazy. Czy Kościół przyznaje państwu polskiemu, zamieszkanemu w większości przez katolików, prawo do ingerowania w zapisy prawa kanonicznego? Chyba nie. Więc czemuż to niby watykańscy teologowie mieliby meblować życie polskim rodzinom?

Istnieje jeszcze jeden argument. Księża powiadają często, że sprzeciw Kościoła odnosi się wyłącznie do kwestii, które nie poddają się demokratycznym rozstrzygnięciom ani negocjacjom, bo dotyczących fundamentów moralności. Nie przeczę, że są takie sprawy, które nie podlegają negocjacji. Należy do nich na przykład wolność religijna i równouprawnienie wyznań, które to prawa Kościół jeszcze sto lat temu namiętnie zwalczał. Bynajmniej jednak nie jest kwestią praw fundamentalnych zakazywanie zapłodnienia in vitro.

Nie jest żadnym ustalonym faktem, że życie zarodka ludzkiego podlega tej samej ochronie, co życie płodu czy urodzonego już człowieka. Faktem jest tylko, że jedni tak uważają, a inni tak nie uważają. Kontrowersja ta jest nierozstrzygalna, czyli jest tzw. kwestią sumienia. Rząd zaś nie ma moralnego prawa w kwestiach sumienia być stronniczy – decyzje należą do poszczególnych obywateli. Jest to jedna z fundamentalnych zasad rządu ograniczonego, czyli ustroju liberalno-demokratycznego.

Kościół nie przyjmuje tego do wiadomości. Uzasadniając swoją stanowczość, powołuje się na metafizyczną i epistemologiczną doktrynę, iż istnieje prawo naturalne, nakazane przez Boga, zaś teologowie katoliccy posiadają zdolność określania go. Otóż z faktu, że niektóre doktryny filozoficzne powołują się na istnienie Boga i swą rzekomą zdolność odczytywania prawa naturalnego, a następnie formułują jego domniemane przepisy, w najrozmaitszy, wzajemnie sprzeczny sposób, nie wynika nic istotnego dla debaty politycznej i legislacyjnej.

Podobnie jak nic nie wynika dla niej z faktu, że większość koncepcji filozoficznych w zakresie etyki nie przyjmuje idei prawa naturalnego lub nie przypisuje żadnej grupie osób zdolności jego niezawodnego odczytywania. Po prostu są w tej sprawie różne poglądy. Wreszcie ostatni, wciąż powtarzany argument. Otóż przedstawiciele Kościoła twierdzą, że ich napomnienia, dotyczące godności człowieka i jego nienaruszalnych przyrodzonych praw, nie mają charakteru teologicznego i nie zależą od tezy o istnieniu Boga. Czyżby? Proszę sięgnąć do dowolnego katolickiego traktatu etycznego. Wszystkie kluczowe pojęcia, w tym pojęcie godności albo prawa naturalnego, a nawet pojęcie osoby, są tam objaśniane w świetle wiary w Boga. Kto twierdzi, że etyka katolicka zawiera część niewyznaniową, ten po prostu albo nie wie, co mówi, albo kłamie.

Małżeństwa równoprawne

Swoją drogą, warto zauważyć, w związku ze stosunkiem teologii katolickiej do procedury zapłodnienia in vitro, że teologia wydaje się popadać tu w niekonsekwencję. Skoro rodzą się dzieci „w szkle”, znaczy to, że Bóg zaakceptował możliwość stwarzania duszy ludzkiej w ten sposób, gdyż dusze te faktycznie stwarza. Co więcej, procedura in vitro teoretycznie umożliwia wydanie na świat potomstwa dziewicy, a przecież w świetle kultu chrześcijańskiego dziewica będąca matką zasługuje na szczególną cześć. Wreszcie kwestia grzechu pierworodnego. Jeśli obcowanie płciowe rodziców uczestniczy w przekazywaniu grzechu pierworodnego potomstwu, to osoby poczęte in vitro zdają się być nim obciążone w mniejszym stopniu niż spłodzone w sposób naturalny. I tylko proszę mi nie mówić, że sprowadzam rzecz do absurdu. Cała tradycja teologii pełna jest sporów na tego rodzaju tematy.

Cóż, to tylko wolne żarty. Prawdziwym powodem, dla którego Kościół sprzeciwia się in vitro, jest ośmieszenie, jakie technika ta sprowadza na doktrynę grzechu pierworodnego i inne doktryny religijne, wyrastające z antyseksualnej neurozy.Oczywiście, są to przyczyny, o których nie można mówić publicznie, nie kompromitując się. Dlatego usłyszeć można o nich jedynie w dyskretnych rozmowach z teologami. Kto zaś nie ma okazji ich przeprowadzić, niechaj zważy na fakt, że nie o los zarodków chodzi Kościołowi tak naprawdę, skoro sprzeciwia się także tym wersjom ustawy o in vitro, które zakazują nie tylko uśmiercania, ale nawet tworzenia nadliczbowych zarodków.

O teologii mam pewne skromne pojęcie, lecz na medycynie nie znam się prawie wcale. Nie jestem lekarzem i nie mogę kompetentnie wypowiadać się w kwestiach technicznych, dotyczących kształtu jakichkolwiek procedur medycznych. Nie widzę wszelako powodu, by te fachowe kwestie miał komentować, a zwłaszcza rozstrzygać, ktokolwiek inny niż lekarze, a zwłaszcza już osoby, które wybrały sobie model życia, w którym nie ma miejsca na posiadanie dzieci. Nie sądzę też, aby lekarzom brakowało kwalifikacji moralnych, by samodzielnie oceniać aspekty etyczne szczegółowych, technicznych czynności należących do ich zawodu. Dlatego nie zabieram głosu w sprawie mrożenia zarodków i ich liczby oraz selekcji w procedurach zapłodnienia in vitro.

Odradzam też innym nielekarzom wdawanie się w te szczegóły. Inaczej ma się jednak sprawa z rozstrzygnięciami politycznymi. W danym przypadku tego rodzaju rozstrzygnięcie ma zapaść między innymi odnośnie do tego, czy państwo będzie refundować koszty zabiegu zapłodnienia pozaustrojowego wszystkim parom, czy też wyłącznie małżeństwom. Powiem otwarcie: jeśli uchwalimy prawo, które obdarzy tym przywilejem małżeństwa, dyskryminując związki nieformalne, zrobimy wielki krok wstecz w dziedzinie kultury prawnej, a co więcej, weźmiemy na siebie odpowiedzialność za złamanie sumień tych par, które wbrew swym poglądom lub odczuciom wezmą ślub po to, aby uzyskać świadczenie.

Zgodnie z prawem polskim wejście w związek małżeński oznacza przyjęcie pewnych obowiązków prawnych, a jednocześnie uzyskanie pewnych przywilejów. Obowiązki dotyczą osoby współmałżonka, a przywileje zarówno jego, jak i relacji małżonków z państwem. Te ostatnie związane są z dziedziczeniem, opodatkowaniem, ubezpieczeniami. Otóż prawo państw demokratycznych, po wielu złych doświadczeniach, rozwija się w kierunku ograniczania, a nie mnożenia różnic w sytuacji prawnej małżeństw i związków nieformalnych. Dzieje się tak z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze, obdarzanie przywilejami już to małżeństw, już to osób rzekomo samotnie wychowujących dzieci, de facto jednak żyjących w konkubinacie, powoduje, że wielu ludzi, w zależności od kalkulacji korzyści, podejmuje decyzje o ślubie lub odwrotnie – o pozostawaniu w związku nieformalnym. Z pewnością nie jest to sytuacja sprzyjająca zachowaniu powagi i godności instytucji małżeństwa. Drugi powód jest jeszcze ważniejszy.

Otóż wiele osób, pozostających w związku niesformalizowanym, czyni tak z analogicznych powodów, jakimi kierują się osoby zawierające małżeństwo. Uważają bowiem wybraną przez siebie postać współżycia za moralnie doskonalszą. Przeciwnicy małżeństw sądzą w wielu przypadkach, iż gwarancją nienaruszalności ich związku powinna być jedynie miłość, a nie zobowiązania prawne. Wielu z nich sądzi też, że instytucja małżeństwa jest moralnie wadliwa, gdyż mocą tradycji zakłada nierówność w związku. Oczywiście, nadal większość ludzi jest w tych kwestiach innego zdania. Tak czy inaczej, jedni i drudzy mają prawo żyć, jak im sumienie dyktuje, a państwo nie powinno się w te całkiem osobiste sprawy wtrącać. Taki jest współczesny standard ochrony wolności i prywatności obywateli. I jest to całkowicie wystarczający powód, aby nie dyskryminować w dostępie do bezpłatnego świadczenia in vitro par niebędących małżeństwem.

Politycy, odwagi!

Jest wszelako jeszcze jeden powód, o którym nie można nie wspomnieć. Dotyczy on relacji lekarza i pacjenta. Otóż jest rzeczą niedopuszczalną, aby lekarz interesował się prywatnymi sprawami swych pacjentów w zakresie niezwiązanym z decyzjami medycznymi. Gdyby zaś NFZ miał pokrywać koszty in vitro wyłącznie małżeństwom, pacjentom żadną miarą nie udałoby się utrzymać dyskrecji w sprawie swego statusu małżeńskiego w czasie korzystania z tych usług.

Zwolennicy ograniczenia prawa do bezpłatnej próby in vitro do związków małżeńskich powołują się często na dobro dziecka. Rzekomo urodzenie w związku sformalizowanym daje lepsze prognozy dobrego dzieciństwa. Nie wiem, czy jakieś badania to potwierdzają i nie obchodzi mnie to. Argument sam w sobie jest skandaliczny, przypominając prymitywną XIX-wieczną eugenikę. Gdyby para żyjąca w konkubinacie, której państwo odmówiło pomocy finansowej w procedurze in vitro, zapłaciła sama i doczekała się dziecka, to co rząd miałby do powiedzenia temu dziecku? Chyba to: „woleliśmy, żebyś nie ty się urodziła, i zapłaciliśmy innym rodzicom, innego dziecka, za procedurę in vitro; skoro już jednak jesteś, to sobie żyj”.

Apeluję do polityków: nie bójcie się tworzyć prawa medycznego w sposób suwerenny, respektując moralną autonomię obywateli oraz ich prywatność. Okażcie zaufanie lekarzom, pozwalając im decydować wraz ze swymi pacjentami w kwestiach medycznych i etyczno-medycznych, bo zasługują na to zaufanie w nie mniejszym stopniu niż księża. Odwagi!

 

Jan Hartman kieruje Zakładem Filozofii i Bioetyki UJ. Absolwent filozofii KUL, w 2008 r. uzyskał tytuł profesora nauk humanistycznych w zakresie filozofii. Laureat nagrody Grand Press 2009 w kategorii publicystyka.

Polityka 44.2010 (2780) z dnia 30.10.2010; Ogląd i pogląd; s. 25
Oryginalny tytuł tekstu: "In vitro, Kościół, Polska"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną