Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Krawcy prują

Po rozłamie - co dalej z PiS?

Jarosław Kaczyński podczas jednego z przedwyborczych spotkań w trakcie kampanii samorządowej Jarosław Kaczyński podczas jednego z przedwyborczych spotkań w trakcie kampanii samorządowej Adam Chełstowski / Forum
Prezes Jarosław Kaczyński jest teraz szczery do bólu. I czyści partię z tych, którzy mu w tej szczerości przeszkadzają. Jakie to daje szanse wyczyszczonym na samodzielną politykę? ­Niespecjalne.
Paweł PoncyliuszStanisław Kowalczuk/EAST NEWS Paweł Poncyliusz
Elżbieta Jakubiak, Jarosław Kaczyński i Joanna Kluzik - Rostkowska podczas kampanii prezydenckiejPaweł Supernak/PAP Elżbieta Jakubiak, Jarosław Kaczyński i Joanna Kluzik - Rostkowska podczas kampanii prezydenckiej

Wydaje się, że szef PiS nie ma nic do ukrycia od momentu, od kiedy przegrał wybory prezydenckie i na nowo rozpętał wojnę polsko-polską, zrywając z ulgą dobroduszną maskę, którą włożył za namową Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Tak siebie nie lubił w tym łagodnym wcieleniu, że zaczął pozbywać się ze swojej partii tych, którzy mu to zrobili. Za drugą na liście Elżbietę Jakubiak już ustawiana jest kolejka następnych do zwolnienia (Poncyljusz, Kamiński, Bielan, Ołdakowski i inni, którzy się zgłoszą), chyba że sami się usuną, bo to w końcu najbardziej honorowo. Ale posłowie wyraźnie wolą być wyrzuceni, traktując niechęć Kaczyńskiego jako zaliczkę na przyszłość.

Charakterystyczne są twierdzenia prezesa Kaczyńskiego, że posłanki zawiązały spisek, który „miał na celu przejęcie przez nie władzy”. Okazuje się, że w PiS nie można normalnie, statutowo, rywalizować o władzę. To się nazywa „przejęcie”, a podejrzewani o takie przestępstwo są karnie usuwani. Co planowały działaczki: zamach stanu, aresztowanie tzw. talibów?

Niemniej ostatnie sygnały sugerują, że obie strony konfliktu w PiS trochę się przestraszyły całej sytuacji. Niewykluczone, że będzie podjęta akcja podzielenia dysydentów i przywrócenia do partii Elżbiety Jakubiak, a już nie Kluzik, i przytrzymania w ugrupowaniu Poncyljusza i Kamińskiego. Sugerowała to Jadwiga Staniszkis, ale i sama Jakubiak stwierdziła, że ma jeszcze czas na odwołanie się od decyzji o usunięciu z partii. Wydaje się to mało prawdopodobne, także z powodów psychologicznych i towarzyskich (kwestia lojalności między koleżankami), ale jak wiadomo logika pisowska mocno różni się od tej klasycznej.

Dobry Lech, zły Jarosław

Kolejne nieporozumienie lansują tak zwani muzealnicy, twierdząc, że Jarosław Kaczyński zanegował polityczne dziedzictwo swojego brata, czyli zamysł intelektualnego i ideowego poszerzenia oferty prawicowej. Tu potrzebna jest jednak rozmowa przeprowadzona bez zakłamania. Bo co najbardziej irytuje obie panie posłanki wyrzucone z PiS, a także muzealników – Marka Cichockiego czy Jana Ołdakowskiego? To mianowicie, że Jarosław Kaczyński idzie na bezwzględną wojnę, że inspiruje marsze z pochodniami, że z nikim nie chce rozmawiać, nie kłania się i nie podaje ręki. Nie tak jak śp. prezydent.

Być może Lech Kaczyński wpływał jakoś tonizująco na swojego brata. W Pałacu znaleźli swoje miejsce ludzie, którym prezes PiS nie za bardzo ufał, bo nie pochodzili z zaciągu Porozumienia Centrum. Ale też doprawdy trzeba mieć krótką pamięć i silną wolę mitotwórczą, by wmawiać dzisiaj Polakom, że w Pałacu przy Krakowskim Przedmieściu istniał jakiś samodzielny ośrodek myśli i działania politycznego, odrębny od tego, który tworzył Jarosław Kaczyński, że robiono tam cokolwiek przeciwko gabinetowi na ulicy Nowogrodzkiej.

Dziwne jest, to prawda, że dzisiaj Jarosław Kaczyński tak bezceremonialnie obchodzi się z bliskimi współpracownikami swojego brata, ale prawicowi blogerzy już stworzyli alibi: gdyby zmarły prezydent sam zobaczył zaprzaństwo posłanek, pierwszy by je wyrzucił, bo to kolejny przypadek śpiochów, ukrytych wrogów. Swoją drogą, gotowość klakierów Kaczyńskiego do tłumaczenia każdego jego posunięcia zdaje się niewyczerpana. Gdyby prezes pewnego dnia wyrzucił Ziobrę, to na pewno uznano by to za rzecz zupełnie naturalną, klarowano by, że fałszywy „delfin” od dawna kopał dołki pod swoim pryncypałem.

Główny spór w PiS polega na tym, że zdaniem niektórych prezes zaprzepaszcza szansę, powstałą dzięki świetnemu wynikowi w wyborach prezydenckich po skutecznej kampanii. Jakoś nie przechodzi im przez gardło stwierdzenie, że mieliśmy do czynienia z największym oszustwem politycznym w Polsce po 1989 r., co sam Jarosław Kaczyński przyznał z rozbrajającą szczerością. Istnieje zatem odpowiedzialność za aranżowanie tego krętactwa, tym większa, obejmująca własną naiwność polityczną, jeśli, powiedzmy, szczerze wierzyło się, że oto nadszedł po katastrofie smoleńskiej czas pokoju i zgody.

Kluzik, Jakubiak, Bielan, Kamiński czy Migalski przez wiele miesięcy, wręcz przez lata, przekonywali opinię publiczną o przewagach moralnych i wszelakich prezesa Kaczyńskiego. Trudno było ich, zwłaszcza Elżbietę Jakubiak i Marka Migalskiego, prześcignąć w peanach na rzecz szefa PiS, w refleksjach na temat jego geniuszu, charyzmy, wyjątkowości jedynego w kraju męża stanu. Dzisiejsi banici mieli duży udział w podsycaniu wojny polsko-polskiej, a ich łagodność jest świeżej daty, kiedy przekonali się, że ostry konflikt jest dla PiS marketingowo niewydajny.

Młócenie w terenie

Aktywne uczestnictwo w tym cyrku, który prawie odniósł sukces, nie może być teraz wynoszone do rangi cnoty. Tym bardziej że niesie ono w sobie dojmujący żal: prezes po prostu nie wykorzystał sposobności, by za pomocą zastosowanych sztuczek kontynuować walkę o przejęcie władzy. Mniejsza o to – jak można rozumieć – po co miał tę władzę zdobyć, jaką wizję miał realizować, jak zamierzał posprzątać po III RP i zaprowadzać IV-bis, jakimi ludźmi miał to wszystko realizować. Czyniłby to wszystko przecież także przy pomocy, a może przede wszystkim, Zbyszka Ziobry, jak nadal familiarnie nazywają swojego głównego wroga w PiS obie panie posłanki. Ot, kłótnia w rodzinie. Dzisiaj słychać pretensje, że za ciężką pracę, lojalność i całkowitą uległość nie ma nagród, są tylko kary, i to najcięższe.

A przecież zawsze było jasne, także wtedy, kiedy ze strony dzisiejszych banitów nie padało słowo krytyki, że Kaczyński żąda od swojej partii bezwarunkowego posłuszeństwa i podjęcia na każdym wyznaczonym froncie walki bezpardonowej i brutalnej. Przenosi tę zasadę także w dół, gdy na spotkaniach przed wyborami samorządowymi bez przerwy mówi o wielkiej polityce i nieustannie powtarza znane oskarżenia wobec swoich przeciwników, odmawiając im jakichkolwiek cnót.

Można założyć, że także po wyborach ci z członków PiS, którzy odniosą sukces, będą przede wszystkim zobowiązani do prowadzenia frontalnej walki, a nie do lokalnej współpracy, która w przeszłości w wielu samorządach miała przecież miejsce. Kampania Kaczyńskiego ma, jak zwykle, swoje rarytasy. W Lublinie zauważył: „PiS jest partią optymizmu czynu, ale nie optymizmu ładnych zdjęć panów po 50, którzy występują jako dwudziestolatkowie (…)”. W Zgierzu stwierdził zaś, że zamordowanie Marka Rosiaka w Łodzi było „wynikiem stanu głębokiej choroby moralnej części naszej klasy politycznej”. Na Podlasiu rzekł, aby wyborcy się zastanowili, czy chcą popierać tych, którzy „jawnie dążą do dyskryminacji tej ziemi”. A w Szczecinie dodał: „Musi być odbudowana gospodarka morska. Jej likwidacja, zrujnowanie, to jedna z największych win polskiego liberalizmu. Nie było żadnych przesłanek do tego, aby ją zniszczyć”. Taką to kampanię jeszcze do niedawna popierali, biernie lub czynnie, pisowscy liberałowie.

Rozpaczliwe szukanie sensu

Czy usunięci przez prezesa politycy i działacze mają szanse na stworzenie własnej, liczącej się partii, jakiegoś PiS-bisu, PiS-lightu, jak to nazywają dziennikarze? Widać, że przymiarki są robione, a Joanna Kluzik-Rostkowska stworzenie jakiegoś „instrumentu politycznego” (jak sama to nazywa) wręcz zapowiada. Chodzi tylko o wyznaczenie godziny zero. Mówi się o jakiejś reaktywacji POPiS (ta nazwa chyba nie jest zastrzeżona i mogłaby się od biedy stać autonomicznym logo nowej partii), do którego mogą dołączyć także Dorn, Rokita, Marcinkiewicz, Dutkiewicz.

Tę nostalgię popisowych sierot widać w komentarzach. Ci najtwardsi widzą w ruchu Kluzik tylko próbę rozbicia PiS z korzyścią dla Platformy, ale sporo komentatorów wita tę inicjatywę z pewną uprzejmością i nadzieją. To ci, którzy ostatnio jęczeli, że prezes nadal ma sto procent racji, ale marnuje swoje wyborcze szanse. Kłopot w tym, że do hipotetycznego ugrupowania „konserwatywno-liberalnego” prezes nie przystąpi. Stąd całe zamieszanie: jak bronić Kaczyńskiego i jednocześnie sprzyjać Kluzik-Rostkowskiej? Z tego dylematu część prawicowych publicystów nie może wybrnąć, a niektórzy z nich wręcz czasowo zamilkli, czekając zapewne na wyklarowanie sytuacji.

Trudno jest ocenić atrakcyjność polityczną tego rodzaju inicjatywy. Byłaby ona naturalną odskocznią dla tych działaczy PiS, którzy są na wylocie, bez szans na znalezienie się na przyszłorocznych listach wyborczych, i tych, którzy traktują politykę swojego prezesa jako samobójczą. Bez wątpienia, i tu posłanki dysydentki mają rację, wielu działaczy PiS gorączkowo zastanawia się, jak podzielić swoją partię, aby nowa jej część mogła samodzielnie żyć (nietrafionych podziałów było dotąd sporo: choćby wydzielenie SDPL z SLD, kiedy Marek Borowski ułamał za mały kawałek lewicy i poległ). Ponadto spora część elektoratu miałaby gdzie się schować ze swoim wstydem, że tak łatwo dała się wywieść w pole wiosną tego roku.

Ale też ta nowa partia miałaby trudności, by odróżnić się od swojej przeszłości, pokazać, że myśli o Polsce zupełnie inaczej niż PiS macierzysty. Pojawiło się określenie „deficyt różnicy”. Liderzy nowego ugrupowania byliby zmuszeni do prawdziwej ekwilibrystyki, uzasadniającej cudowną przemianę. Przecież nadal pozostawaliby przy boku Jarosława Kaczyńskiego, gdyby ten ich honorował i pieścił. Wspólna cecha niemal wszystkich dysydentów to fakt, że to ludzie „promocji i oprawy”, sztabowcy, piarowcy, spin doktorzy, generalnie, z zaplecza, którzy wiedzą, jak kogoś sprzedawać, ale pracowali dotąd niejako na powierzonym materiale. Teraz, kiedy ci krawcy z pracowni wyszli na wybieg, kiedy muszą się sprzedać sami, nagle widać deficyt treści. Kluzik kojarzy się głównie ze żłobkami, przedszkolami i mediami, Jakubiak z sekretarzowaniem i doradzaniem prezydentowi Kaczyńskiemu, a Poncyljusz z przemysłem ciężkim. Bielan, Kamiński czy Migalski kojarzą się z samymi sobą, czysta forma bez treści.

Nic nie wiadomo o tym, w czym ta grupa nie zgadza się z prezesem PiS, poza brakiem akceptacji dla jego retoryki. Czy chodzi tylko o styl opowiadania o IV RP, czy o sam ten projekt? Kiedy Kluzik atakuje Ziobrę, to czy chodzi jej tylko o jego partyjne podchody, czy także o całokształt jego metod, jakie zademonstrował, będąc ministrem sprawiedliwości w rządzie PiS?

Dopóki ta grupa nie odpowie na takie pytania, nie będzie jasne, z czym mamy do czynienia, poza medialnym spektaklem. Za mało danych, a już się oczekuje ocen. Na razie to wszystko nie ma odpowiedniego ciężaru, unosi się mgliście między całodobowymi programami informacyjnymi, miga na paskach. Nawet jeśli jest to jakiś przemyślany, rzekomo już od sierpnia, projekt polityczny, to przypomina jak dotąd puste pudełko, do którego trzeba jeszcze coś włożyć. A może ten „projekt” jest po prostu za oczywisty, za bardzo z niego wyłażą szwy. Do tego dochodzi jakiś brak determinacji, może świadomość własnych ograniczeń, przejęcie się mocno lansowanymi ograniczeniami: brak budżetowych pieniędzy, ustalony na lata podział wpływów, brak miejsca na scenie. W zasadzie nic nowego nie może powstać, dopóki coś z hukiem nie upadnie. Dlatego to miała zapewne być transakcja wiązana: coś nowego, wynikającego z osłabienia tego starego. PiS jednak na razie nie upadł, a Platforma też nie chce.

Scenariusze złe i gorsze

Nie można jednak wykluczyć jakiegoś sukcesu tej inicjatywy, oczywiście, jeśli się ona nagle nie zakończy i nie zobaczymy ponownie jakiegoś nieszczerego spektaklu pisowskiej jedności, gdzie głównym sprawcą konfliktu w PiS okaże się jak zwykle Tusk. Powodzenie planu Kluzik – Jakubiak – Poncyljusza (KJP), aby cywilizować medialny przekaz PiS, po to, by w istocie reaktywować lata 2005–07, było scenariuszem najgroźniejszym, na co prezes na szczęście nie pozwolił. Gdyby grupie tak zwanych liberałów udało się zdobyć w partii władzę i odstawić na boczny tor dotychczasowego prezesa, a przy okazji Ziobrę, to bez wątpienia byłby już z tego powodu, bez względu na deklaracje programowe, inny PiS.

Ten sam łagodny przekaz zaprzężony do promocji prezesa i zakładający jego pozostawanie na stanowisku był skrajnie niebezpieczny. Oba plany nie wypaliły. Ewentualne nowe ugrupowanie KJP miałoby sens tylko wtedy, gdyby uzyskało samodzielny status i nie było skazane na przytulanie się do partii matki i wspieranie jej. W tym drugim przypadku Kaczyński zyskałby w istocie nowy wehikuł do pociągnięcia wagonu z talibami i ziobrystami. Czołobitne gesty wobec prezesa PiS ze strony dawnych secesjonistów z Polski XXI są tu znamiennym i żenującym przykładem: odeszli z powodu satrapii, radośnie wrócili przy despotii.

Tak czy inaczej, pojawiają się kolejne wersje wydarzeń. Jedna z nich głosi, że Kaczyński liczy na zwycięstwo dopiero w 2015 r., a triumf prawicy ma przypominać sukces Viktora Orbána na Węgrzech. Jednak nie brak opinii, że to zupełna bajka, bo partia absolutnie nie wytrzyma jeszcze pięcioletniego odstawienia od władzy i wpływów.

Dlatego jest i wersja druga: PiS liczy w 2011 r. na „małe zwycięstwo” Platformy, bez samodzielnej większości. Wtedy partia Tuska będzie musiała zawrzeć koalicję z SLD, a część co bardziej konserwatywnych działaczy tego nie wytrzyma i odejdzie. Założy własny klub albo też, jeśli KJP wejdzie do Sejmu, połączy z nimi siły.

Siła ciążenia będzie kierować ten twór w stronę PiS. A w każdym razie zdestabilizuje to całkowicie sytuację, w czym PiS zawsze czuł się dobrze. Ten plan zakłada, że PSL także, w ramach „Polski solidarnej”, z ulgą opuści Platformę albo nie wejdzie do Sejmu.

Ofensywa PiS na małe ośrodki i tereny wiejskie, którą teraz widać, ma w tej wersji służyć nie tylko wyborom samorządowym, ale właśnie osłabieniu przystawki Platformy. W PiS pojawiło się zaniepokojenie, że już dawno nie było spięcia pomiędzy Pawlakiem a Tuskiem, co może świadczyć o tym, że zawarli sztamę obejmującą najbliższe wybory. Przewidywana jest jednak kontrakcja Tuska, który ma rzekomo tak układać listy wyborcze w 2011 r., aby nie weszli do Sejmu radykalni przeciwnicy układu z Napieralskim. Sygnałem potwierdzającym tę teorię ma być chłodna reakcja na KJP, po początkowym entuzjazmie szefa klubu PO, posła Tomczykiewicza. Ale jeśli KJP uda się wyciągnąć z PiS 20–30 posłów, to Platforma może zmienić zdanie.

Wszystkie te hipotezy powstają po to, aby jakoś zracjonalizować ostatnie i przedostatnie działania Jarosława Kaczyńskiego, włączyć je do normalnej polityki, z nadzieją, że prezes PiS wciąż ma do niej ważny bilet. Bo jeśli chodzi mu tylko o moralne w jego mniemaniu zwycięstwo, to już nie można tu pomóc. Sprawy wykraczają poza wszelkie racjonalne rozważania, analizy się przegrzewają i robi się czeski film. Oznacza to, że Kluzik, Jakubiak i przypuszczalnie Poncyljusz po prostu zostali wydaleni ze szpitalnego oddziału zamkniętego. Ale w istocie na własną prośbę. Nie wiadomo więc, czy do końca zdrowi.

Polityka 47.2010 (2783) z dnia 20.11.2010; Polityka; s. 12
Oryginalny tytuł tekstu: "Krawcy prują"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną