Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Nauczyłem się czekać

Wywiad: Janina Paradowska pyta premiera Donalda Tuska

Donald Tusk w premierowskich pomieszczeniach swej kancelarii Donald Tusk w premierowskich pomieszczeniach swej kancelarii Leszek Zych / Polityka
Donald Tusk o życiu wewnętrznym premiera i dojrzewaniu, o cenie władzy, traumie smoleńskiej i zmaganiu się z zarzutami o krwi na rękach, trudnym nadchodzącym roku wyborów oraz unijnej prezydencji.
Premier podczas rozmowy z „Polityką”Leszek Zych/Polityka Premier podczas rozmowy z „Polityką”

Janina Paradowska: – Kończy się wyjątkowy rok w polskiej polityce. Rok dramatów, klęsk i ciężkich doświadczeń politycznych. Marzy pan, aby wreszcie minął?

Donald Tusk: – Takiego roku nikt nie życzyłby największemu wrogowi. Pewnie na dziesięciolecia będzie to rok smoleńskiej katastrofy, a także wielkich powodzi i europejskiego kryzysu, dotykającego również nas. Wydarzenia te postawiły zarazem wyzwania najwyższej miary, powodując, że polityka nabrała głębszego sensu. Wyszliśmy z tej dramatycznej sytuacji silniejsi.

A co ten rok zmienił w polskiej polityce?

Potwierdził, nawet w trochę szyderczy wobec mnie sposób, jak małą wagę mają nawet najbardziej precyzyjne plany. Politycznie zaczął się dla mnie od decyzji, że nie kandyduję w wyborach prezydenckich. Jednym z motywów tej decyzji była próba uchronienia rządu i moich działań jako premiera od bieżącej polityki, poddanej logice wyborów. Założyłem, że rezygnacja z kandydowania umożliwi mi spokojniejsze prowadzenie wielu skomplikowanych spraw, w tym relacji polsko-rosyjskich, także w kontekście Katynia. Katastrofa smoleńska wszystko zmieniła. Okazało się, że bezsensownie brzmią rozważania wielu komentatorów, wedle których Polska jest zanurzona w tak zwanej postpolityce, a politycy uciekają od prawdziwych decyzji w stronę spektaklu. Te równie efektowne, co niemądre prognozy legły w gruzach. Smoleńsk był twardym sygnałem, że tradycyjna polityka, nasycona historią i wręcz antycznym dramatem, nie da nam nigdy odpocząć.

Są takie momenty, kiedy do człowieka dociera nagle cała prawda o tragedii, o jej rozmiarach. Kiedy miał pan taki moment?

Chyba po raz pierwszy poczułem to, kiedy minister Sikorski – a był to jego trzeci telefon do mnie o katastrofie, a więc było to zapewne ok. godziny 10 – zaczął mi czytać listę pasażerów. Jeszcze nie chciał mówić „lista ofiar katastrofy”, chociaż obaj zdawaliśmy sobie sprawę, co się stało. Prawie każde nazwisko to była osoba, którą znałem. I tak się stało, że zacząłem płakać przy nazwisku Przemysława Gosiewskiego. Nie wiem dlaczego, ale właśnie w tym momencie uświadomiłem sobie, że to jest bardzo długa lista znanych mi ludzi, często bardzo mi bliskich, i że oni nie żyją. Potem były takie chwile w czasie mszy na pl. Piłsudskiego. Siedziałem naprzeciwko tablicy ze zdjęciami tych, którzy zginęli, trwała msza, a ja na dłuższe momenty zapadałem w taki dziwny stan letargu. Zamykałem się w sobie, patrzyłem na tę tablicę i starałem się wyobrazić sobie, zrozumieć, co się stało. Za każdym razem, gdy wzrokiem dochodziłem do kolejnego zdjęcia, było ukłucie, moment szoku, że to naprawdę się wydarzyło.

A pana spotkanie z premierem Putinem w Smoleńsku w dzień katastrofy jak wyglądało?

Były to sceny jakby wyjęte spoza normalnego czasu, z innej rzeczywistości. Rozbity samolot, deszcz, błoto. Nie wiem, jak inni ludzie przeżywają takie momenty, ja miałem poczucie, jakby każdy z nas był zatopiony w jakimś krysztale: niby wszystko widzimy, słyszymy, komunikujemy się, ale sytuacja jest taka, jakby wszystko było obok, a każdy był tylko w sobie. Wiadomo, że dla nas wstrząs był nieporównanie większy niż dla Rosjan, ale Putin też sprawiał wrażenie człowieka rozpaczliwie zdezorientowanego, który tak po ludzku nie wie do końca, jak się zachować. Nawet nie chodzi o jakieś działania państwowe, ale o odruchy czysto ludzkie. To, co niektórzy później uznali za hipokryzję z jego strony…

…ten gest, kiedy pana obejmuje?

...mam wrażenie, że było dokładnie odwrotnie, że był to raczej wyraz bezradności. W takich chwilach nikt nie wie, jak podać rękę, przywitać się, co powiedzieć. U Putina widać było wyraźnie potrzebę pokazania – może nazbyt pospiesznego i zapewne dość chaotycznego – jak bardzo Rosjanie są przejęci. Na jakichś monitorach pokazywali nam, jak przygotowują się do przyjęcia zwłok. Nie, tam, na miejscu, na pewno nie miałem wrażenia hipokryzji z jego strony.

A później miał pan już takie poczucie?

Później pojawiła się gra, różnice interesów, kalkulacja polityczna. Widać było, że na początku Rosjanom bardzo zależało, żeby nam pomóc. Nie, żeby później stawiali więcej przeszkód, ale na początku tego zaangażowania było więcej.

Jak pan widzi możliwość rozwiązania kwestii ostatecznego raportu o katastrofie, napisaliśmy podobno wiele stron uwag. Jakieś rozbieżności muszą więc pozostać.

Znam już kluczowe elementy rosyjskiego raportu i naszą odpowiedź. Mogę więc powiedzieć, że jeśli strona rosyjska zatrzyma się na tym poziomie ocen, jakie sformułowała, ten raport będzie dla nas nie do przyjęcia. Zgadzając się z wieloma konkluzjami czy efektami badań, widzimy jednocześnie próbę jednostronnego interpretowania faktów. Rosjanie nie są skłonni opisać tego zakresu odpowiedzialności, jaka jest po ich stronie, a my nie mamy wątpliwości – mimo że nie wszystkie dokumenty zostały nam udostępnione i wykaz tego, czego nie dostaliśmy, jest zresztą elementem naszego stanowiska – że jakaś część odpowiedzialności spoczywa także po ich stronie. Zresztą te braki w dokumentacji traktujemy jako dowód słuszności naszych konkluzji. My nie mamy powodu, aby ukrywać polską część odpowiedzialności za katastrofę i nie ulega wątpliwości, że ilość tych prawdziwych przyczyn jest większa po polskiej stronie, ale rozpoznajemy także przyczyny po stronie rosyjskiej. Jeśli strona rosyjska nie przyjmie naszych uwag, będziemy formułowali własną ocenę zdarzeń, a nasza prokuratura i tak będzie działała zgodnie z materiałem, jaki my zgromadziliśmy i jak my go interpretujemy.

Wróćmy do tego, co zmieniło się w polskiej polityce. Powiedział pan: polityka stała się głębsza, znikła postpolityka. Co więcej?

Umocniłem się w przekonaniu, że polityka nie znika, i na dodatek jej język zaostrza się. Dowiedziałem się przecież strasznych rzeczy o sobie, że spiskowałem z Putinem, że mam krew na rękach. Część polskiej klasy politycznej, w tym brat zmarłego prezydenta Jarosław Kaczyński, także grono komentatorów i niektóre rodziny ofiar używali i używają nadal sformułowań sugerujących, że jestem mordercą. Nawet jeśli dla przeważającej części opinii publicznej jest to absurdalne czy wręcz śmieszne, dla tego, kogo to dotyczy, nie jest śmieszne, chociaż jest absurdalne. Ma to więc swój wymiar polityczny, ale też osobisty. To bardzo osobliwe doświadczenie, na pewno nie postpolityczne.

A czy pomyślał pan, że w zmienionej sytuacji to jednak pan musi kandydować na prezydenta?

Ani przez chwilę. W sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, przy tych nastrojach opozycji pisowskiej – a na jej obrzeżach były to nastroje wyjątkowo agresywne, nasycone nienawiścią – starałem się oczywiście kalkulować, co zrobić, aby ta posmoleńska atmosfera nie rozstrzygnęła na długi czas o losach Polski. Aby do władzy nie doszli ludzie, dla których Smoleńsk stał się narzędziem w walce politycznej, perspektywą reinterpretacji wszystkiego, co się w Polsce działo w przeszłości i będzie się dziać w przyszłości. W tej kalkulacji ani przez moment nie miałem przeświadczenia, że Komorowski jest gorszym kandydatem, że ja miałbym większe szanse.

Nie uwierzył pan w przemianę Kaczyńskiego?

To jest bardzo delikatna sprawa. Kaczyński trwał wtedy w swojej żałobnej rozpaczy i przecież nie udawał. Jeśli więc pojawiały się sugestie, że śmierć brata jest głównym źródłem owej przemiany, nie można było tego z góry kwestionować i wykluczać. Znamy z historii, z literatury, przykłady głębokich przemian. Nie mogę więc powiedzieć, że od razu wiedziałem, iż to jest oszustwo, lifting. Nie w pełni wierzyłem w tę przemianę, ale też nie mogłem jej całkowicie odrzucić. Nie mam złudzeń co do charakteru ludzi zaangażowanych w politykę, ale w ogóle jestem do ludzi pozytywnie nastawiony. Jeśli muszę oceniać, wolę zakładać, że ktoś jest lepszy, niż o nim mówią. Nie miałem jednak wątpliwości, że gdyby Jarosław Kaczyński wygrał, to będzie sobą sprzed katastrofy – twardym, agresywnym graczem. On z pewnością jest dzisiaj innym człowiekiem, bo każdy z nas jest inny, ale czy coś zmieniło się w jego oglądzie świata? Nie zauważam.

A co właściwie robi dziś Kaczyński, dokąd pana zdaniem zmierza wraz ze swą partią?

Na pewno osobowość Jarosława Kaczyńskiego i historia PiS, nałożona na tragedię smoleńską, wzmocniła i tak dość silną cechę tego ugrupowania: ono w gruncie rzeczy zawsze było odzwierciedleniem tego, co dzieje się w duszy i umyśle Kaczyńskiego, czyli tkwiącego w nim rezerwuaru negatywnych emocji. PiS narodziło się jako formacja pesymistyczna co do natury Polaków, stanu polskich spraw, a to wynikało właśnie z takiego światopoglądu i najgłębiej przeżywanej przez Kaczyńskiego filozofii dziejów. On jest historiozoficznym i politycznym ponurakiem. W tym znaczeniu, że woli widzieć wszystko w czarnych barwach. Jeśli myśli dobrze o świecie, to ma przed oczami raczej „lud sienkiewiczowski”, a nie konkretnych ludzi, żyjących obok niego. Mam też wrażenie, że Polskę raczej kocha przez kliszę wiedzy historycznej. Nie rozumie, że trzeba żyć nie z bohaterami patriotycznych czytanek, ale z ludźmi, którzy są tu i teraz. Katastrofa smoleńska na pewno to pogłębiła.

Ale czy widzi pan za tym jakiś plan polityczny, czy głównie emocje?

Najbardziej rzuca się w oczy, że ten pesymizm, powiedzmy założycielski, źródłowy, staje się pesymizmem wszechobejmującym, który naznacza każdą chwilę, każdy dzień, każdą decyzję. Nie widzę w PiS potrzebnej w dużej partii energii do wygrywania. Przed wyborami samorządowymi ujawniło się to nawet w wielu enuncjacjach publicznych. Liderzy PiS prześcigali się w zaskakujących, jak na okoliczności, komunikatach, że nie mają szansy wygrać, że może kiedyś w przyszłości, czyli faktycznie ogłaszali doraźną kapitulację. Mogę więc myśleć, znając drogę polityczną Kaczyńskiego, iż zakłada, że wraz ze swoją partią zwinie się, obkurczy i poczeka na lepsze czasy, ponieważ to on jest nosicielem jednej jedynej prawdy, która prędzej czy później wyzwoli i doprowadzi go do władzy.

Mam też wrażenie, że Jarosław Kaczyński jest rozczarowany swoim doświadczeniem premierowskim. Wiem dobrze, jak męczące jest to, co on i inni politycy PiS nazwali kiedyś imposybilizmem (niemożnością), a z czym trzeba się codziennie zmagać. Współczesne rządzenie, i Bogu dzięki, nie polega na tym, że siedzi przywódca, wciska guziki i dzieje się to, co on chce. Mam wrażenie, że ich widzenie świata nie akceptuje faktu, że świat zmienia się bardzo powoli, że narzędzia rządzenia w demokracji, szczególnie w Unii Europejskiej, dają ledwie wycinek władzy, że trzeba wykonać bardzo dużo rutynowej harówki, aby uzyskać cokolwiek. Oni lubią politykę gestów, które są czasem ważne, ale wykonywane nieustannie zamieniają się w groteskę. Jakże często o groteskę ocierały się te najgłośniejsze gesty obu braci Kaczyńskich, szczególnie w wymiarze międzynarodowym. Jeśli marzy się o wielkości, o zapisaniu się w historii, zwłaszcza w tej linii napoleońsko-aleksandryjsko-cezarejskiej, że tak powiem, to bardzo łatwo popaść właśnie w groteskę. Mam więc wrażenie, że Kaczyński ma dziś dużo mniej motywacji, aby wygrywać. Wygrana oznacza rządzenie, które we współczesnym świecie nie jest romantyczną przygodą.

Czy więc Polska Jest Najważniejsza może pojawić się jako poważne ugrupowanie polityczne, które będzie chciało wygrywać?

Gdy mówię prawdę, co myślę o konkurencji, słyszę, że to jest z mojej strony arogancja. Uważając na sformułowania, nie będę jednak hipokrytą udającym, że coś znaczy więcej, niż rzeczywiście znaczy. Ja nie lekceważę i nie degraduję osi sporu między Kaczyńskim a mną czy między PiS a Platformą. Ona oddaje, może nie zawsze w sposób estetyczny, istotę kluczowego konfliktu o teraźniejszość i przyszłość Polski. Dlatego nie uważam, że wypalił się spór między PiS i PO, a więc przyszedł czas na nowe byty polityczne. Jest coś infantylnego w tej ciągłej polskiej gonitwie, aby natychmiast zmienić polityczne status quo, bo jest ono rzekomo nie do zniesienia. Mówi się to w sytuacji, gdy żadna partia nie rządziła dłużej niż cztery lata! Razi to na tle tego, co dzieje się w Europie i na świecie, gdzie partie trwają i rządzą przez kilka kadencji. Na dodatek jeszcze przyjęło się u nas twierdzić, że gdy jakaś partia uzyskuje 40 proc. poparcia, to natychmiast grozi nam autorytaryzm. Nie wiem, czy to zła wola, czy wyjątkowa ignorancja.

Na takim tle należy rozmawiać o PJN, które powstało dlatego, że Jarosław Kaczyński nie wygrał wyborów prezydenckich. Twarzami tego nowego ugrupowania są ludzie, którzy robili wszystko, aby Kaczyński je wygrał, a przecież jego zwycięstwo byłoby nieszczęściem dla Polski. Założycieli PJN nie mogę więc traktować jako osób proponujących coś radykalnie innego, niż proponuje PiS. Przegrali walkę wewnętrzną. Znam ten klimat; sam kiedyś przegrałem. W polityce motywacje takie, jak utrata znaczenia we własnym ugrupowaniu, chęć pokazania, że miało się rację, chęć budowania ścieżek kariery politycznej, są istotne. Nie uważam tego za zdrożne, bo Platforma w dużej mierze powstawała w oparciu o podobne przesłanki. Porównując jednak witalność PO, kiedy upadały AWS i Unia Wolności, energię, jaką Platforma miała w sobie, na co nakładały się jeszcze różnice generacyjne, to widzę zasadniczą odmienność od dzisiejszej sytuacji. PJN jest właściwie tym samym co PiS. Nie widzę tam energii, przenikliwości i determinacji porównywalnej z tym, co mieli w sobie Kaczyńscy i co do dziś przechowuje w sobie PiS. Nawet jeśli ja tę energię odczytuję jako negatywną, to ona tam jest.

Wydaje się, że to PJN ma energię, zapał, entuzjazm.

Ja tego nie odczuwam, ale być może brak mi obiektywizmu. Wydaje mi się jednak, że dotychczas raczej dobrze odczytywałem zagrożenia ze strony różnych środowisk, a tu nie potrafię się przestraszyć.

Wyniku wyborów samorządowych też nie odczytuje pan jako zapowiedzi „odbetonowania” polskiej polityki?

W przypadku wyborów samorządowych wiele tez jest prawdziwych i każdy mówi swoją prawdę. Waldemar Pawlak, że ma dobry wynik, bo ma. Ja mówię, ale bez zbytniego entuzjazmu, że wygraliśmy, bo wygraliśmy, ale jeśli ktoś powie, że mogło być lepiej, też będzie miał rację. Dla mnie ważna jest bezwzględna liczba oddanych głosów. Życie podpowiada bowiem, że jeśli ktoś kiedyś poszedł na wybory i na kogoś głosował, z dużym prawdopodobieństwem zrobi to po raz kolejny. Nie wiem więc, co miałoby się zdarzyć, aby scena polityczna zasadniczo się zmieniła.

I mówi pan, że wybory parlamentarne będą za rok, a nie będzie przyspieszonych?

Rozpatrywaliśmy wszystkie warianty. Można jednak realizować tylko opcje możliwe. Gdy słyszę o wiosennym terminie wyborów – a głośno o nim głównie w gazetach – to pytam, czy ten termin jest możliwy? Jedyną prostą drogą do skrócenia kadencji jest obalenie własnego budżetu, co jednak każdy rozsądny człowiek musi wykluczyć. Nie po to przez te trzy lata bardzo skutecznie budowaliśmy reputację państwa, które obroniło się przed kryzysem – co ma bezcenne znaczenie dla tak trywialnych czynników jak na przykład rentowność papierów dłużnych – aby później, z bliżej nieznanych powodów, najpierw pokazać, że to państwo, które w Europie jest znakiem stabilizacji, nie jest w stanie uchwalić budżetu, że jest na prowizorium, w związku z czym upada parlament. Musiałbym być zupełnie nieodpowiedzialny, aby rozważać taki wariant. Nie uważam, by za terminem wiosennym nie przemawiały żadne argumenty, ale jest niemożliwy i dlatego w ogóle o tym nie dyskutuję.

Kończy się drugie dziesięciolecie III RP. Wyniosło ono pana na szczyty władzy. Czym ono się różni od pierwszego?

Z mojej osobistej perspektywy pierwsza dziesięciolatka to trudna szkoła politycznej aktywności. Gdy myślę o sobie i tamtych latach, widzę swoje niepowodzenia i sukcesy. Na pewno mam niejedno sobie do zarzucenia. Ale nawet wtedy, gdy sądziłem, że przegrywam, wykazałem się cechą – jak się później okazało wprost bezcenną – potrafiłem czekać. Miałem swój plan i czekałem. Nie wykonałem żadnego nerwowego ruchu, nie byłem nachalny, nie szukałem pozorów sukcesów czy awansów.

Pamiętam rozmowę z Jackiem Kuroniem, późno w nocy, gdzieś o czwartej nad ranem, kiedy on był już bardzo chory, ale intelektualnie potrafił się znakomicie trzymać. Ideologicznie i politycznie często byliśmy daleko od siebie, ale rozmowy z nim były arcyciekawe. Powiedział, że pozorem odwagi jest płynąć cały czas pod prąd. Płynięcie pod prąd – szczególnie gdy ponosi się za coś odpowiedzialność – bywa z reguły demonstracją głupoty, a nie niezłomności. Gdy płynie się uporczywie wbrew okolicznościom, często człowiek myśli, że coś zmienia, w rzeczywistości zaś stoi w miejscu, a na końcu pada ze zmęczenia.

To dość dobrze przekłada się na zarzuty formułowane pod adresem pana i pana rządu.

Ze słów Kuronia nie należy wyciągać wniosku, że zawsze trzeba płynąć z prądem, ale że trzeba umieć czekać na swój czas, że naprawdę duże rzeczy można zrobić, kiedy ma się poczucie własnej siły i nadchodzi ten moment, w którym te siły można mnożyć.

Krytycy powiedzą: czeka pan już trzy lata, aby coś zrobić.

Czekałem o wiele dłużej. Osiem lat potrafiłem czekać, nim zdecydowałem się na wyjście z Unii Wolności, czyli nabrałem siły i umiałem dobrze odczytać okoliczności. Uważam, że w polityce tylko głupiec może utożsamiać zdolność odczytywania sprzyjających okoliczności z konformizmem czy oportunizmem. Trudno, przyzwyczaiłem się już do słuchania o trzech zmarnowanych latach, o jałowym czasie, ale ponieważ mam drugie ucho i słyszę inne słowa, więc nie poddaję się ponurym nastrojom. Mam też kilka punktów odniesienia, na przykład, jak postrzegana jest Polska za granicą. Czasem jestem aż zaskoczony tym, jak wysoko dziś stoi nasza reputacja. Jest też coś takiego jak mądrość ludowa. Uważam, że ludzie, mimo demonstrowanej czasem niechęci, mają jakiś istotny powód, aby w wyborach popierać nas, a nie naszą konkurencję.

Jeśli więc słyszę, że Platforma trzyma się tylko dzięki temu, że istnieje PiS, to pytam, na czym polega istota polityki? Na tym, że wybieram jednych, aby inni nie rządzili. Czy Polacy są jakoś skrajnie naiwni i wierzą, że ktokolwiek zamieni ich życie w raj? Nie ma już takich naiwnych i uważam, że to świadczy o dojrzałości polskiej demokracji, która polega na takim odczuciu: idę na wybory, aby obronić jakiś istotny dla mnie zestaw wartości czy interesów.

W jakim stanie jest dziś Polska, jakie mamy deficyty, i myślę niekoniecznie o deficycie budżetowym, a jakie mocne filary?

Ostatnie dziesięciolecie jest zbiorem coraz bardziej imponujących sukcesów indywidualnych albo grupowych. To jest tak jak ze wskaźnikami w skali makro; jesteśmy szczęśliwi, że mamy wzrost i on robi furorę na świecie, a jednocześnie mamy za duży dług i za duży deficyt. Jakby dwa kosmiczne pierwiastki się spotykały; polska tradycyjna niemoc i rodząca się na naszych oczach witalność, właściwie do tej pory nieznana. Niektórzy nazywają to polityką ciepłej wody w kranie, małych kroków, cynizmem, niechęcią do rewolucji. Ja nazwałbym to polityką podnoszenia standardów wszędzie, gdzie to jest potrzebne.

Polacy od początku robili to na własną rękę. Kupowali anteny satelitarne, samochody, pralki. Śmiano się z tego, a przecież to było piękne wydobywanie się na powierzchnię. Dążenie do lepszego jest zjawiskiem bez porównania powszechniejszym, także w wymiarze państwowym i społecznym, a nie tylko indywidualnym. My z tego robimy filozofię. Ona ściera się z dawnymi mitami, na czym ma polegać prawdziwa polityka – że ma być porywająca, romantyczna, rewolucyjna, reformatorska na wielką skalę. Może jeszcze na wojnę byśmy poszli...?

Ale jednak jakieś reformatorskie wyzwania przed pana rządem są i jak je w takim razie pan definiuje?

Jeśli nie dojdzie do wydarzeń nieprzewidywalnych, na przykład totalnej katastrofy w państwach strefy euro, katastrofy, która dotknęłaby nas bez względu na to, co byśmy zrobili, to moim zdaniem, unikniemy zbyt bolesnych decyzji, utrzymując względną równowagę między zadłużaniem się i wzrostem.

Deficyt sektora finansowego jest duży, ale już w 2011 r. zacznie maleć i to dzięki naszym działaniom. W Niemczech działania poprawiające kondycję finansów publicznych wynoszą 0,4 proc. PKB, u nas sięgają 1,2 proc. PKB.

2011 r. to dwa wyzwania – wybory parlamentarne i polska prezydencja w Unii Europejskiej. Jakie ma być jej główne przesłanie w sytuacji tylu napięć w Europie i takiej niepewności?

Nasza prezydencja będzie trudna z kilku powodów. Wobec Polski istnieje specjalne oczekiwanie, bo jesteśmy największym nowo przyjętym krajem, nieoficjalnie pasowanym na lidera regionalnego, ze wzrostem gospodarczym i społecznym euroentuzjazmem. Wszędzie, gdzie jestem, słyszę: no, ta polska prezydencja to będzie coś innego niż dotąd, wy musicie ho, ho. Nikt nie umie mi powiedzieć, co to „ho, ho” znaczy, ale oczekuje się wyraźnie, że Polska ma do spełnienia istotną rolę, że wniesie nową energię do Europy.

Wprawdzie wypisaliśmy sobie nasze priorytety, ale życie mówi jedno – to będzie czas, kiedy podejmowane będą kluczowe decyzje budżetowe, to będzie walka z protekcjonizmem, egoizmem i tymi, którzy rozrywają dziś Unię. To będzie prezydencja w dniach czy miesiącach, kiedy będą się ważyły losy euro jako strefy i waluty. Nasza prezydencja przypada na czas największych problemów europejskich od momentu powstania Unii.

Czyli nie da się na niej zbudować kampanii wyborczej?

Nie da się. Nasza prezydencja będzie uwikłana, jak mówiłem, w trudne, mozolne negocjacje, w całą tę mitręgę politycznego urzędowania. Trudno więc będzie z tego wszystkiego ukuć pozytywną opowieść dla naszych wyborców. Każdego dnia będziemy słyszeli złowieszcze sygnały, gdyż negocjacje budżetowe są zawsze nieustannym konfliktem. Sama zaś obecność ważnych przywódców europejskich w Polsce nie jest już dla nas zjawiskiem wyjątkowym. Jeśli mieliśmy ambicje, aby nasza prezydencja była ważniejsza niż kilka poprzednich, żeby pozycja państwa, które przewodzi, była mocniejsza niż państw wcześniej pełniących tę rolę, to ta rzecz już się stała. Jednak ten stan rzeczy właśnie utrudnia sytuację, bo zwiększa oczekiwania. Gdy zaczynałem być premierem, ze stanowiskiem Polski nie liczył się nikt, chyba że wywoływaliśmy skrajną awanturę. To jednak powodowało, że wyczerpywał się zapas awantur, stawały się one swoistą normalnością.

Lech Kaczyński zakładał, że zawsze jest jakiś stolik, przy którym układają się ci najważniejsi, a potem łaskawie informują o efektach Polskę. Tego stolika obecnie nie ma. Także dlatego, że po trzech latach jesteśmy krajem, z którym w Europie trzeba uzgadniać każdy istotny krok.

Polityka 52.2010 (2788) z dnia 25.12.2010; Rozmowa na Święta; s. 28
Oryginalny tytuł tekstu: "Nauczyłem się czekać"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną