Jeśli zaś ma wątpliwości (jak Bronisław Komorowski w sprawie ustawy Platformy o redukcji administracji o 10 proc.), to od razu pojawiają się tezy, że się poróżnił z Tuskiem, że zaczyna się szorstka przyjaźń, że próbuje grać własną grę, chce zaistnieć i przypomnieć się społeczeństwu na zasadzie: halo, to ja, tutaj jestem. A opozycja szyderczo mówi o „teatrzyku dla maluczkich”, że dzielny prezydent udaje apartyjnego, kiedy wszystko i tak jest ustalone i dogadane, ot, taki piar, i co to za niezależne władze, kiedy i tak Tusk wszystko trzyma za twarz.
Ponieważ każdy wariant naraża prezydenta na traumę i wstyd, daje mu to paradoksalnie swobodę w wyborze rodzaju wstydu, a więc nieoczekiwanie – może kierować się własnym rozumem. Urząd prezydencki to nie tylko kolejna partyjna reduta, ale instytucja władzy, która choć obsadzana z klucza wybitnie politycznego, odgrywa konstytucyjną rolę w systemie.
Wbrew pozorom, społeczeństwo potrafi dostrzec, czy prezydent wetuje tylko z politycznego interesu swojego środowiska, odsyła do TK wyłącznie dla zwłoki, czy też zachowuje w takich działaniach jakąś miarę i przyzwoitość. Funkcja prezydenta musi się ponownie ukształtować po tym, jak sprawował ją Lech Kaczyński, obojętnie, jak ten okres wartościować − czy krytycznie, czy hagiograficznie. Tworzy się nowa praktyka, której ostatnia decyzja Komorowskiego jest elementem.
Nie ma nic złego w tym, by Trybunał Konstytucyjny przyjrzał się ustawie, która decyduje o zwolnieniach wielu ludzi, na pewno wywoła sprawy sądowe, zamieszanie, krytykę. Być może nie da się tego i tak uniknąć, bo budżetowe oszczędności, mimo deklaratywnego dla nich poparcia, w konkretnych przypadkach zawsze budzą protesty.
Ale też Trybunał powinien takie sprawy badać w pierwszej kolejności, aby odesłanie ustawy nie było prawie wetem, tylko kontrowersją do szybkiego wyjaśnienia. W projektach zmiany konstytucji jest propozycja wymuszająca tę „szybkość” (czytaj też s. 38). Warto tę akurat zmianę przyjąć. W trosce o większy sens polskiej prezydentury.