Początki we wszystkich tych przypadkach były piękne. Samotne, wrażliwe kobiety o wielkich sercach, poświęciły całe życie i cały majątek, by pomóc bezdomnym zwierzętom, boleśnie doświadczonym przez ludzkie okrucieństwo. Żyły jak pustelniczki, harowały od rana do nocy, walczyły z wiecznym brakiem pieniędzy. A władze z ulgą przyjmowały fakt, że sprawę bezdomnych zwierząt załatwiają za nie „te stare wariatki”.
Tyle że „wariatki” były coraz starsze i w pewnym momencie przestawały sobie radzić. I kończyło się to humanitarną katastrofą, której nikt nie chciał dostrzec, bo ten, kto pierwszy stwierdziłby, że dzieje się źle, musiałby coś z tym problemem zrobić. Ale nie da się dłużej nie dostrzegać, że model „starych wariatek” właśnie zbankrutował.
System opieki nad bezdomnymi zwierzętami, który funkcjonuje w Polsce, można określić jako hyclerski. Gminy płacą od sztuki wyłapywaczom i schroniskom, z którymi podpisały umowę. I jest to dla schronisk mechanizm zabójczy. Opłata gminna od psa jest jednorazowa, co oznacza, że aby zyskiwać kolejne środki, trzeba albo doprowadzić do totalnego przepełnienia, albo zmienić schronisko w fabrykę utylizacji zwierząt. I usypiać jedne, aby przyjąć kolejne.
Ustawa o ochronie zwierząt wymaga gruntownej nowelizacji. To potrwa. A trzeba coś zrobić natychmiast. W Sejmie trwają prace nad tzw. małą nowelizacją, która przewiduje m. in. zakaz handlu zwierzętami poza miejscami hodowli (wolny, niczym nieskrępowany handel psami jest dziś jednym z głównych źródeł bezdomności) i zwiększa zobowiązania gmin do opieki nad bezdomnymi zwierzętami.
Warto przyspieszyć te prace.