Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Lewica grzechu warta

SLD wraca do gry o władzę

Grzegorz Napieralski jak w rollercoasterze - odżył w kampanii prezydenckiej, potem stracił wigor, dziś znów go odzyskuje Grzegorz Napieralski jak w rollercoasterze - odżył w kampanii prezydenckiej, potem stracił wigor, dziś znów go odzyskuje Wojciech Surdziel / Agencja Gazeta
SLD myśli o współrządzeniu po jesiennych wyborach, najlepiej z Platformą. Dlatego postanowił ją ostro zaatakować, idąc w wielu sprawach pod rękę z koalicjantem rezerwowym, PiS.
Jazda bez trzymanki to tylko złudzenie - w rzeczywistości Grzegorz Napieralski mocno trzyma ster w SLD.Robert Gardziński/Fotorzepa Jazda bez trzymanki to tylko złudzenie - w rzeczywistości Grzegorz Napieralski mocno trzyma ster w SLD.
Ostatnie sondaże pokazują jasno - SLD wychodzi z cienia.Wojciech Barczyński/Forum Ostatnie sondaże pokazują jasno - SLD wychodzi z cienia.

W ogłoszonych ostatnio przez TNS OBOP badaniach SLD może liczyć na 19 proc. poparcia, co zdaniem rzecznika partii Tomasza Kality jest dowodem słuszności obranej drogi, zwłaszcza konsekwentnego stanowiska w sprawie chaosu na kolei, cięcia składek OFE i raportu MAK w czasie, gdy „dwie prawice” biją się o Smoleńsk.

Jakby spełniały się przepowiednie przewodniczącego Grzegorza Napieralskiego, który kilka dni wcześniej, podczas posiedzenia Rady Krajowej Sojuszu, powiedział, że w Polsce właśnie nadchodzi czas lewicy, a SLD rządził już dwukrotnie, robił to dobrze i teraz też jest przygotowany. Niby nic nowego. O tym, że nadchodzi czas lewicy i że potencjalny elektorat lewicowego ugrupowania sięga w Polsce przynajmniej 30 proc., słyszymy od dawna. Rzecz w tym, że to przekonanie nie przekładało się na żaden zbliżony do tego pułapu wynik wyborczy, sięgający zwyczajowo od 11 do 15 proc.

Ale nagle pojawia się sondażowy wynik, którym można się przez jakiś czas podpierać. To już zadatek na zawarcie koalicji. A w SLD wszyscy wiedzą, i tego nie ukrywają, że celem Sojuszu jest udział we władzy, czyli – najprawdopodobniej – koalicja z PO.

Na dwa fronty

Wszyscy też wiedzą, że celem Napieralskiego jest zostanie wicepremierem, a jeśli los zdarzy i możliwa byłaby na przykład koalicja z PiS i PSL, lub tylko z PiS – może nawet premierem. Rachuby są przecież proste: sam Kaczyński premierostwo odda, choć oczywiście nie tanio (za cenę kilku ulubionych przez PiS resortów siłowych), gdyż jego celem jest zemsta na PO, a zwłaszcza na Tusku. Ludowcy będą za słabi, by do tej funkcji wystartował Waldemar Pawlak, czyli Napieralski byłby akurat.

On zaś ma świadomość, że jeśli nie zostanie przynajmniej wicepremierem – co da mu szansę nie tylko objęcia państwowej funkcji, ale także rozdawania stanowisk – to jego dni jako szefa SLD mogą być policzone, gdyż wewnętrzna opozycja zewrze szeregi.

Zatem koalicja, dziś jeszcze trudna do wyobrażenia, byłaby przydatna obu stronom, a te, jak wiadomo, bywają pragmatyczne do bólu. Pomysł aliansu z PiS nie wszystkim w partii wydaje się naturalny (mimo że w mediach publicznych bardzo się opłacił). Wielu, zwłaszcza politykom z dłuższym stażem, wydaje się wręcz absurdalny. Jednak poza nielicznymi, jak na przykład Ryszard Kalisz, który nie ma już nic do stracenia, głośno o tym nie mówią. W ogóle w SLD o wielu sprawach – zwłaszcza gdy idzie o ocenę przewodniczącego, sposobu uprawiania przez niego polityki, a także o to, jaką właściwie partią jest dziś Sojusz – opinii się nie wyraża. Kwitnie za to obieg nieoficjalny, w którym mówi się bardzo wiele.

Pistolety nie wypaliły

Oficjalnie SLD chwali się, że 2010 r. był dla niego czasem sukcesów. Rzeczywiście, w wyborach prezydenckich Grzegorz Napieralski uzyskał nadspodziewanie dobry wynik (13,7 proc.), ale w samorządowych było dużo gorzej. Można wprawdzie podpierać się wygraną Jacka Majchrowskiego w Krakowie czy Tadeusza Ferenca w Rzeszowie, ale każdy wie, że z SLD raczej nie chcą mieć nic wspólnego, a nawet gdyby chcieli, to nie mogą. Co za pożytek ma prezydent Majchrowski z Sojuszu, jeżeli do Rady Miasta nie wszedł nikt z tej partii?

Podobnie stało się we Wrocławiu i Gdańsku. W dużych miastach lewica poległa. W stolicy nie jest Platformie potrzebna do współrządzenia. Prawdziwy sukces odniósł jedynie Krzysztof Matyjaszkiewicz, były poseł, w świetnym stylu wygrywając w Częstochowie. Dalej rozciąga się strefa wyjątkowo niskich procentów, uzyskiwanych głównie przez młodych, zdolnych, przebojowych, zaliczanych do grona tych, którzy mają w partii przyszłość, gdyż są właśnie z rozdania Napieralskiego. W Olsztynie Marcin Kulas zdobył 1,85 proc. głosów; w Lublinie, gdzie – gdyby wzniesiono się nieco ponad partyjne animozje z SDPL, Izabella Sierakowska mogła śmiało walczyć o drugą turę – pojawił się Jerzy Gryz z Sojuszu, by wywalczyć 2-proc. poparcie. Tomasz Bojar-Fijałkowski w Sopocie zachęcił do głosowania 350 obywateli, co dało mu 1,93 proc. głosów. W Bytomiu sekretarz struktur partyjnych Jerzy Czubak zdobył zaufanie 3,6 proc. obywateli. Podobnym osiągnięciem mógł się poszczycić Łukasz Mizera w Grudziądzu. Nazywany czasem młodym pistoletem Sojuszu Jakub Kwaśny w Tarnowie był już lepszy – zaliczył 7 proc. poparcia. Przekuć to wszystko w sukces jest niezwykle trudno.

Głośno nie mówi się także o czasem wręcz niegodnych sposobach „rozprowadzania” (to określenie delikatne) politycznych oponentów. O awansowaniu ludzi miernych, bez doświadczenia życiowego czy zawodowego, ale wiernych przewodniczącemu, i wypychaniu tych bardziej doświadczonych, zwłaszcza dawnej gwardii Aleksandra Kwaśniewskiego czy Leszka Millera, bo Napieralski jak ognia boi się wszelkiej konkurencji.

W ten sposób w partii, która jeszcze niedawno była raczej otwarta, upowszechniła się instytucja „chcącego zachować anonimowość posła” czy „ważnego polityka”, który pod nazwiskiem nie powie niczego, co mogłoby zawierać choć cień krytyki przewodniczącego i jego polityki. Publiczne stwierdzenie przez Leszka Millera, że w sejmowej debacie o raporcie MAK Sojusz powinien był w pełni poprzeć rząd, a nie siedzieć okrakiem na barykadzie, bo w ten sposób popierał pisowskie kłamstwo smoleńskie, u wielu wywołało zdumienie. Miller tak powiedział? Niemożliwe, już dla niego miejsca na liście wyborczej nie będzie, tylko on jeszcze o tym nie wie.

Od „ważnego polityka” prócz często barwnych, ale trudnych do zweryfikowania plotek, kto ostatecznie zostanie wycięty (aktualnie na tej hipotetycznej liście są praktycznie wszyscy bardziej znani, od Katarzyny Piekarskiej poczynając, która była wielką zwolenniczką przewodniczącego, ale ostatnio mniej w niej entuzjazmu, poprzez Bartosza Arłukowicza czy Leszka Millera, na Ryszardzie Kaliszu kończąc), można się więc dowiedzieć, że w partii panuje marazm. Struktury terenowe praktycznie nie działają, nie ma żadnych dyskusji. Zespół ekspertów przygotowujących jakoby program gospodarczy właściwie nie istnieje.

Wszyscy natomiast jak zaczarowani, w stanie dziwnej psychozy czy niemożności, wpatrują się w szefa i otaczającą go młodzież (na ogół między trzydziestką a czterdziestką) i czekają na proces układania list wyborczych, zakładając, że tylko pierwsze miejsca dają szansę na zdobycie mandatu. To oznacza, że ci zepchnięci niżej pełnić będą prawie wyłącznie rolę wypełniaczy. Wyjątkiem może być Szczecin, skąd przewodniczący zamierza osobiście wystartować, aby uniknąć zwarcia z partyjnymi gigantami Tuskiem i Kaczyńskim w Warszawie. Szczecin, miasto rodzinne, wydaje się terenem naturalnym, choć też stał się niebezpieczny. Tu bardzo popularny jest Bartosz Arłukowicz, który nawet umieszczony na dalszym miejscu mógłby przewodniczącemu zagrozić.

Trwa więc taniec wokół Arłukowicza, którego pozbyć się głupio i jednak trudno, ponieważ jest popularny i nie daje powodów do zarzucania mu nielojalności. Na razie lepiej więc utrzymywać wszystkich w stanie niepewności i tak ma być ponoć do maja. Wtedy pojawią się listy i już nie będzie czasu na odwołania, dyskusje. Może zresztą pojawią się wcześniej. W każdym razie stan niepewności skutecznie zamyka usta wewnętrznej opozycji.

Cisza na Rozbrat

Na posiedzeniach Rady Krajowej zjawia się coraz mniej jej członków, gmach przy ulicy Rozbrat świeci pustkami. Budynku partii wciąż zresztą nie udało się sprzedać, gdyż wieści, że Sojusz dramatycznie potrzebuje pieniędzy na kampanię, skłoniły potencjalnych inwestorów do wycofywania się i czekania, aż sytuacja stanie się jeszcze bardziej dramatyczna i będzie można kupić siedzibę taniej.

Instytucja sekretarza generalnego, który zawsze w tej partii miał wiele do powiedzenia, był inicjatorem i koordynatorem prac programowych, przestała się liczyć. Mało kto zna jego nazwisko (Marek Nawrot) – a co robi – nie wie prawie nikt. Na posiedzeniach Rady Krajowej się nie dyskutuje. Przewodniczącego się raczej nie słucha (Millera to słuchano – wspominają z rozrzewnieniem ci, którzy pamiętają inne czasy). Chociaż w kuluarach omawia się co ciekawsze fragmenty jego przemówień i to nie te mocno zużyte o „wojnie dwóch prawic trwających w śmiertelnym uścisku” lub tańcu na smoleńskich trumnach. Ostatnio wielką karierę w plotkarskich omówieniach zrobiła wygłoszona z trybuny opowieść Napieralskiego o zapobiegliwej dziewczynce, która do skarbonki systematycznie wrzucała pieniążki, ale przyszedł niedobry tatuś i pieniążki zabrał. Dziewczynka oczywiście była symbolem OFE, a niedobry tatuś to, rzecz jasna, rząd. Ale jakie stanowisko w sprawie propozycji rządowych na temat emerytur ma lewicowa partia? Gdzie widzi błędy systemu, który sama współtworzyła?

Nie jest też jasne, co stało się z wieloma zapowiedzianymi inicjatywami legislacyjnymi. Za kilka dni wniesiemy projekt ustawy o likwidacji Funduszu Kościelnego – zapowiedziano wiele tygodni temu. Projektu nie ma. Za kilka dni wniesiemy projekt ustawy liberalizującej przepisy ustawy antyaborcyjnej – zapowiadano. Też minęły tygodnie, a może miesiące i nic. Projekt ustawy o związkach partnerskich od dawna przygotowuje wiceprzewodnicząca partii Katarzyna Piekarska, ale nie jest posłanką i nie ma w Sejmie nikogo mogącego ją wesprzeć, gdyż materia jest trudna.

Kwestię in vitro prowadzi prawie samotnie Marek Balicki i robi to bez względu na aktualną przynależność partyjną. Cała sfera wolności obywatelskich, praw mniejszości, tak ważna dla lewicowej wrażliwości, także stosunków państwo–Kościół, gdzie zapowiedzi były bardzo radykalne, łącznie ze zmianą konkordatu, leży odłogiem. Wprawdzie w Trybunale Konstytucyjnym pojawiła się, wniesiona przez SLD, kwestia działalności Komisji Majątkowej, ale rzecz jest mocno spóźniona. Teraz mamy kolejny wniosek do Trybunału dotyczący inwigilacji dziennikarzy, też spóźniony, gdyż kwestia zbyt wielkich uprawnień służb specjalnych stała się już tematem podjętym przez wiele organizacji i instytucji, w tym rzecznika praw obywatelskich.

Zamknięte szuflady

Gdy prześledzić ważne inicjatywy legislacyjne, świadczące o jakości partii, jej wizji ustroju i stanie spraw państwowych, to trudno nie zauważyć, że najlepszym czasem dla SLD był okres, kiedy działał klub Lewicy i Demokratów. Wówczas np. powstał projekt rozdzielenia stanowiska prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości, zasadniczej zmiany funkcji CBA, reformy mediów publicznych. Teraz media są przedmiotem prawie publicznego targu, ile stanowisk w radach nadzorczych ma przypaść Sojuszowi, aby utrwalił swe wpływy i miał jednak większość blokującą. Można powiedzieć, Napieralski wie, co robi – przychylność telewizji i radia jest mu potrzebna. Nie dlatego, że chciałby prowadzić jakieś poważniejsze dyskusje, ale aby się pokazywać.

Z innymi sukcesami jest zdecydowanie gorzej, nawet jeśli jakiś sondaż pokaże, że akurat jest lepiej, bo rzeczywiście SLD udało się ubiec PiS w zajęciu pola pod nazwą „chaos na kolei”, skutecznie zniszczyć wiarygodność ministra infrastruktury i postawić premiera w trudnej sytuacji. Musiał bronić ministra odrzuconego także przez przeważającą część opinii publicznej.

To są jednak polityczne okazje, które czasem się zdarzają, ale na których nie buduje się programu partii zmierzającej do współrządzenia. Plastikowa polityka, gdzie ważny jest wizerunek lidera, szybka konferencja prasowa, występ w mediach, aby się pokłócić, a przede wszystkim dołożyć rządzącym, bazując na prostych hasłach. Nie potrzeba wtedy żadnych programów, lekceważy się więc środowiska eksperckie czy kręgi intelektualne, które mogłyby coś istotnego podpowiedzieć. Te kręgi zresztą też coraz częściej żyją własnym życiem i ani „Krytyka Polityczna” nie potrzebuje młodej gwardii Napieralskiego, ani Napieralski ich, chociaż jeszcze kilka lat temu wydawało się, że te środowiska mogą się znakomicie uzupełniać.

Zawsze zresztą można w bieżącej polityce odwołać się do jakże prostego stwierdzenia, że w niepewnych czasach kryzysu lewica wszędzie ma kłopot z określeniem własnej tożsamości. A w Polsce akurat głównie chodzi o spokój, zakończenie wojny polsko-polskiej i aby ludziom żyło się lepiej, co może zupełnie dobrze sprzedawać się u wyborcy mającego już dość dźwigania smoleńskich trumien.

Nie ma jednak pewności, czy przy tym poziomie emocji, które będą jeszcze rosły wraz z kolejnymi raportami i debatami na temat katastrofy, da się wysiedzieć okrakiem na barykadzie. Jeżeli PiS potrafi podtrzymać linię podziału na tle katastrofy Tupolewa, to Sojusz, idąc dotychczasową drogą, będzie, chcąc nie chcąc, wspierał pisowskie smoleńskie kłamstwo. I stara zasada, że gdzie dwóch się bije, nie sprawdzi się – trzeci nie skorzysta.

Polityka 06.2011 (2793) z dnia 05.02.2011; Polityka; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Lewica grzechu warta"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną