Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Najjaśniejsza Patologia

Państwo silne, czyli jakie?

Z jednej strony Polska pokazywana jest jako kwitnąca wyspa, z drugiej - jako państwo toczone gangreną. Z jednej strony Polska pokazywana jest jako kwitnąca wyspa, z drugiej - jako państwo toczone gangreną. Grzegorz Roginski/CIR / Sławomir Kamiński / AG
„Rzeczpospolita Polska jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli”, mówi art. 1 konstytucji. Gdyby Polacy byli ze sobą szczerzy, to zdanie brzmiałoby: „Rzeczpospolita Polska jest wspólnym kłopotem i wstydem wszystkich obywateli”.
Mamy wzniosłe patriotyczne uniesienia z jednej strony, a z drugiej - partykularne interesy rozmaitych grupa społecznych.Darek Redos/REPORTER / Łukasz Giza / AG Mamy wzniosłe patriotyczne uniesienia z jednej strony, a z drugiej - partykularne interesy rozmaitych grupa społecznych.
Padają słowa o Męczeństwie i Ofierze, a przecież wystarczyło przestrzegać procedur, aby do tragedii nie doszło.Michał Łepecki / AG / Międzypaństwowy Komitet Lotniczy / PAP Padają słowa o Męczeństwie i Ofierze, a przecież wystarczyło przestrzegać procedur, aby do tragedii nie doszło.

Prawdę o Rzeczpospolitej obnażył ostatni rok. Od Smoleńska po debatę o OFE. Ta prawda jest taka, że Rzeczpospolite są zasadniczo dwie. Obie nieprawdziwe. Zakłamane. Ideologicznie zmanipulowane. I dysfunkcjonalne.

Pierwsza to: Najjaśniejsza. Umiłowana. „Piękna cała”. Wyśniona. Krwią okupiona. Męczeństwem opłacona. Wreszcie odzyskana. Jest z nami z okazji i od święta. Łopocze sztandarami. Hałasuje werblami, trąbkami, stukiem kawaleryjskich podków na bruku Krakowskiego Przedmieścia. To Głowa Państwa (bardzo dużą literą), Parlament Rzeczpospolitej (też dużą, oczywiście), Poseł/Senator, Sejm/Senat Rzeczpospolitej, Armia Rzeczpospolitej, Sądy Rzeczpospolitej, Prawo Rzeczpospolitej (wszystko dość dużymi literami), i jeszcze Racja Stanu, Honor, Godność, Interes Rzeczpospolitej (tłuste i wielkie litery).

Druga to: Totalna Patologia. Biurokratyczny rak na zdrowym ciele. Narodu lub Rynku (pisze się małą, ale mówi się dużą). Żerujące na nas urzędasy. Pazerna łapa rządu, która coraz głębiej sięga do naszych kieszeni. Doi przedsiębiorczych. Ściąga absurdalne haracze. Rzuca kłody pod nogi. Werbalnie „tworzy bariery”, a faktycznie sama jest jedną wielką barierą i zakałą. Albo kulą u nogi Polaków. Zwłaszcza u nóg milionów polskich przedsiębiorców. Aż ciśnie się na usta pytanie: po cholerę toto jeszcze żyje? Albo wręcz: po co się to rodziło?

I jest też (a przynajmniej bywa) trzecia rzeczpospolita (raczej małą literą), która kilka razy chciała się już narodzić, ale wciąż nie może. Zrywa się do lotu i tonie w porywistych odmętach szalejących między Najjaśniejszą a Patologiczną. To rzeczpospolita realnego sukcesu, modernizacji, rozwoju. Ostatnio objawiła nam się jako „zielona wyspa”. Rzeczpospolita pozytywnego bilansu osiągnięć i porażek dwóch dekad wolności. Powód do dumy bez pychy i do rozczarowań bez popadania w kompleksy. Dobra jako przedmiot refleksji. Kiepska jako generator zbiorowych emocji, które bezkonkurencyjnie królują w polskim życiu publicznym.

Wzniosła i niezborna

Dwie największe debaty ostatniego roku dobrze tę naszą narodową schizę pokazują.

Smoleńsk: z jednej strony surmy, fanfary, salwy honorowe. Z drugiej, suma drobnych nadużyć, lekkomyślności, niekompetencji i fanfaronady. A ponad nimi tragedia. Gdy grają surmy, trudno jest znaleźć język dość delikatny, by opisać tragedię inaczej niż jako zaszczytną ofiarę złożoną w służbie Ojczyzny. Chociaż o żadnej świadomej ofierze, oczywiście, nie może być mowy. Najwyżej o wypadku przy pracy spowodowanym przez bezlik poważnych naruszeń zasad bezpieczeństwa, za które część ofiar ponosi współodpowiedzialność. Do obu narracji o Rzeczpospolitej (Najjaśniejszej i Patologicznej) to, co się stało, pasuje jak ulał. Kto chce heroiczności, ten może użyć narracji heroicznej. Kto w Rzeczpospolitej widzi patologię, ten w katastrofie zobaczy jej tragiczny wykwit.

Z OFE jest podobnie. Z jednej strony, nasz wielki reformatorski triumf. Europejski champion. Duma i chluba. Zachód nie dał rady. Wschód nie dał rady. A my – proszę – daliśmy! Z drugiej strony jednak katastrofa. Przez lata nikt nie pytał, dlaczego jesteśmy tak brutalnie łupieni i po co. Nikt nie alarmował, że transfery do OFE powodują lawinowe narastanie długu. Nikt nie pytał, czy zamiast wydawać gigantyczne pieniądze na OFE, nie lepiej by było przeznaczyć je na zwiększenie dzietności. A teraz mamy dramatyczne zderzenie ekonomicznego wydania Najjaśniejszej i Patologicznej. Jedni z dumą bronią Wielkiej Reformy. Inni z drwiną śmieją się z tego, jak OFE nas przekręciły.

Gdyby na obie te sprawy spojrzeć nieco z boku, można by dość łatwo zauważyć, że ani samolot nie musiałby się rozbić, ani system emerytalny nie musiałby się tak zdegenerować, jeślibyśmy mieli normalnie działające państwo. Starczyło konsekwentnie przestrzegać procedur, żeby do katastrofy nie doszło, choćby z tego powodu, że taka załoga nie miała prawa lecieć. Starczyło na bieżąco, konsekwentnie, stopniowo, małymi krokami monitorować i korygować system emerytalny, by uniknąć spiętrzenia błędów i ich negatywnych skutków.

Naprawdę nie trzeba było wiele, by oba zajmujące nas dziś narodowe nieszczęścia się nie zdarzyły i byśmy zajmowali się ulepszaniem Polski, a nie sprzątaniem po katastrofach, które na siebie ściągnęliśmy sami. Pytanie, dlaczego obie były nieuchronne (a następne zapewne wiszą jeszcze nad nami), jest dziś może kluczowe dla naszej przyszłości. Mnie przynajmniej wydaje się kluczowe. Jak kluczem do gospodarki stała się demografia, tak kluczem do polityki stała się jakość państwa.

Między Scyllą a Harybdą

Jeżeli mam rację, to jesteśmy w kłopocie. Nie dlatego, że państwo naprawić jest zbyt trudno, ale dlatego, że równie trudno jest wymyślić jakiś dobry powód, dla którego państwo naprawiać by mieli wierni Najjaśniejszej albo wyznawcy Wielkiej Patologii. Wyznawcy Najjaśniejszej nie wierzą, że może być jaśniejsza niż Najjaśniejsza. Jeśli coś ich w Najjaśniejszej zawodzi, to ludzie. Dlatego drogę do naprawy państwa widzą w wymianie ludzi. Na lepszych – czyli swoich. Dla PiS dobry może być tylko rząd PiS, urzędnik z PiS, bliski PiS biznesmen, ksiądz, dziennikarz. Dopóki zaś rządzą inni, i tak niewiele może państwu pomóc, więc nie ma sensu zajmować się poprawianiem i usprawnianiem go.

Wyznawcy Wielkiej Patologii wierzą, że państwo z natury jest złe. Państwo „za co się weźmie, to spieprzy”. To jest dla nich równie oczywiste jak to, że jabłka z drzew spadają na ziemię, a nie odlatują w kosmos. Skoro zaś patologia jest istotą państwa, a nie wynikiem jakichś systemowych błędów, to oczywiście naprawić się go nie da i nie ma sensu próbować. Trzeba je brać głodem, ograniczyć, przycinać, ile tylko się da. Aż zostanie kadłubek. Aż Wielka Patologia zamieni się w państwo kieszonkowe. Za małe i zbyt słabe, żeby ludziom przeszkadzać.

Każdy kraj ma swoich wyznawców Najjaśniejszej i Wielkiej Patologii. Polska specyfika polega jednak na tym, że przez kilkanaście lat te dwie radykalne grupy zajmują niemal całe polityczne spectrum. Wszelkie postulaty i próby przeprowadzenia sensownej reformy, upodabniającej Rzeczpospolitą do państw ugruntowanych, starych demokracji, gasną więc zwykle w zarodku albo są gaszone, zanim się na dobre rozpalą.

Na początku było trochę lepiej, bo centralne miejsce w polskiej polityce zajmował nurt chadecki – z takimi postaciami jak Tadeusz Mazowiecki czy Lech Wałęsa – wspierany przez klasycznych liberałów – takich jak Jan Krzysztof Bielecki. Dla chadecji państwo tradycyjnie jest ważne jako gwarant sprawiedliwego ładu i harmonii społecznej. Dla klasycznych liberałów również – jako regulator, źródło i stróż praw, ale także jako strażnik równowagi.

W pierwszych latach III RP, mimo nieustannych pożarów, dużym wysiłkiem budowano więc instytucje mające zapewnić dobrą jakość powstającego państwa. Symboliczne dla tego okresu było utworzenie w 1991 r. Krajowej Szkoły Administracji Publicznej na wzór francuskiej ENA, której tamtejsza biurokracja zawdzięcza swoją powszechnie cenioną jakość. Ostatnim akordem tego etapu było uchwalenie ustawy antykorupcyjnej w 1997 r. (za rządu SLD-PSL) i – półtora roku później (już za rządu AWS-UW) – ustawy o służbie cywilnej. Wielokrotnie łamanej, omijanej i nowelizowanej przez późniejsze rządy, bo ograniczającej nepotyzm, partyjniactwo i niefrasobliwość władzy politycznej.

Pod rządami kierowanej przez Jerzego Buzka i Leszka Balcerowicza koalicji AWS-UW (1997–2001) wiatry się jednak istotnie zmieniły. Miejsce chadeków i liberałów w centrum polskiej polityki zaczęli wówczas zajmować narodowi konserwatyści i neoliberałowie. Jedni i drudzy niechętni idei silnego państwa. Neoliberałowie ze względu na brak wiary, że może ono być zdolne do sensownego działania. Narodowi konserwatyści dlatego, że widzieli w państwie raczej emanację wyrażonej przez Naród woli politycznej niż instytucję kierowaną zimnymi regułami.

Kieszonkowy potwór

Logika Czterech Wielkich Reform Buzka-Balcerowicza była już oparta na fundamencie ogólnej niechęci i nieufności wobec państwa jako instytucji. Ich istotą było zdjęcie z państwa odpowiedzialności i ograniczenie jego kompetencji na rzecz samorządów, rynku i nowych pararynkowych instytucji, takich jak OFE czy kasy chorych.

Fakt, że dekadę później trudno jest powiedzieć, iż Wielkie Reformy uzdrowiły dziedziny, których dotyczyły, nie usprawiedliwia jednak ulegania pokusie zakwestionowania samej ich istoty. Nie same te reformy sprawiły, że służba zdrowia działa tak, jak działa, że wisi nad nami wizja głodowych emerytur, że gimnazja stały się szkołą przetrwania. Wiele wskazuje, że wewnętrzne mechanizmy każdego z systemów zostały zaprojektowane zasadniczo sensownie. Ale to nie znaczy, że były bezbłędne i nieomylne. Jak każdy system społeczny – a zwłaszcza prototyp czy eksperyment – wymagały i wymagają korekt. Autorzy reform ulegli jednak złudzeniu, że tworzą systemy samouczące się i samokorygujące, dzięki wbudowanym w nie mechanizmom politycznej i rynkowej konkurencji. Problem w tym, że większość z tych mechanizmów działała tylko na papierze.

Warto zadać pytanie, dlaczego (zwłaszcza w przypadku OFE) poważne błędy systemu dostrzegamy dopiero po dekadzie? Można, oczywiście, obciążać odpowiedzialnością media. I słusznie. Mam poczucie, że w sprawie Wielkich Reform dziennikarze zawiedli jako „kapitolińskie gęsi”. Nie gdakaliśmy na alarm, gdakaliśmy zbyt cicho albo fałszywie identyfikowaliśmy źródła różnych problemów. Ale czy tylko media powinny były przyglądać się, jak działają reformy? Czy nie powinni tego robić ich ówcześni autorzy, a dzisiejsi obrońcy? Być może. Ale takiego obowiązku nie mieli. Trudno stawiać im zarzut, że się zajęli czymś innym, gdy stali się prywatnymi ludźmi. Więc kto miał to robić? Oczywiście: państwo.

Problem w tym, że właśnie w tym okresie państwo kompletnie przestało być pociągające. Nie tylko w Polsce. Ale u nas szczególnie. I prawdę mówiąc, trudno się temu dziwić. Światową tendencję wzmocniły peerelowskie doświadczenia wszechogarniającego państwa oraz skandale i afery, które wybuchały za rządów Buzka-Balcerowicza oraz Millera-Pawlaka. To wtedy duch Najjaśniejszej definitywnie opuścił swoje instytucjonalne wcielenie. Porzucił je na ziemskim padole łez, afer, skandali, korupcji, nepotyzmu, partyjniactwa, niekompetencji i nieudolności realnie istniejących instytucji państwa.

IV RP, która wyrosła w cieniu rządu Millera i odebrała mu władzę, miała w swojej mentalnej konstytucji głęboko wyryte to paradoksalne napięcie między kultem państwa jako idei i radykalną niechęcią oraz nieufnością wobec państwa jako instytucji. Zamiast modernizować i reformować państwo, IV RP skupiła się na tym, by je upokorzyć i zminiaturyzować. Ideałem stało się państwo tanie, małe i brutalne. Państwo-szeryf – na co dzień siedzące bezczynnie, a od czasu do czasu wskakujące na koń i walące z obu koltów na postrach.

Kosztowne złudzenia

Obejmując władzę Donald Tusk odziedziczył państwo w dużym stopniu zdewastowane przez poprzedników. Niesprawne, upartyjnione, upośledzone w relacjach z sektorem prywatnym i w dużym stopniu ślepe. Państwo, w którym łatwo jest kręcić lody, a trudno sensownie rządzić. W którym łatwo jest wyrzucić z administracji fachowca lub zepchnąć go na margines, a trudno zatrudnić nowego, bo urzędnicze płace zbyt radykalnie odstają od rynkowych. W którym interes publiczny zawsze jest słabiej chroniony niż prywatny i dużo słabiej niż w starych demokracjach.

Takiemu państwu rzeczywiście trudno powierzyć nasze sprawy. Kilka lat temu można było wierzyć, że tym się nie trzeba przejmować, bo wystarczy sprywatyzować kolejne funkcje państwa lub oddać je samorządom i zdać się na autokorekcyjne mechanizmy rynku. Kryzys pokazał, że było to złudzenie. Wybuchł w amerykańskim sektorze finansowym, gdzie tę logikę zastosowano w sposób radykalny, faktycznie rezygnując z państwowego nadzoru. Ale kryzys obnażył coś więcej. Ogólną niewydolność mechanizmów samokorekcyjnych.

Rynek szkół wyższych też miał się samokorygować. Może ta autokorekta kiedyś rzeczywiście nastąpi. Ale cena jest rujnująca. Ostatnie liczne pokolenie Polaków (wyż lat 80.), na skutek naiwnej wiary w samoregulację, za cenę gigantycznych prywatnych inwestycji odebrało w wielkiej części kompletnie dysfunkcjonalne wykształcenie. Setki tysięcy magistrów oraz licencjatów tego i owego zmarnowały kluczowe lata życia i kupę pieniędzy, podczas gdy kierowane fałszywą doktryną państwo niefrasobliwie czekało na auto-korektę. Mamy więc tysiące bezrobotnych politologów, psychologów, marketingowców, a mimo bezprecedensowego boomu edukacyjnego dramatycznie brakuje nam lekarzy i inżynierów.

W służbie zdrowia ta sama doktryna doprowadziła do bezliku zbędnych inwestycji i zaniechania inwestycji niezbędnych, bo to, co było sensowne (rentowne) z punktu widzenia dyrektora szpitala, dla systemu było często bez sensu. Kiedyś może rynek by to uregulował, ale tymczasem miliardy przepadły, gdy państwo czekało na samoregulację, wierząc, że samorządy, którym oddało szpitale, najlepiej sobie poradzą.

W gospodarce kryzys pokazał z kolei, jak ważne jest istnienie silnych krajowych, a także państwowych przedsiębiorstw i banków, bo kiedy przyszły złe czasy, głównym zadaniem lokalnych oddziałów zagranicznych spółek stało się ratowanie centrali. Przy okazji zobaczyliśmy, jaką skalę ma sztuczne transferowanie zysków do zagranicznych inwestorów płacących podatki tam, gdzie są najniższe.

Tak można jechać dziedzina po dziedzinie. I nie jest to tylko polskie doświadczenie. Pod jego wpływem państwa zaczęły się zajmować nie tylko ratowaniem banków i naprawianiem przedsiębiorstw oraz ściślejszym regulowaniem rynków, ale też aktywniejszym propagowaniem czytelnictwa, przeciwdziałaniem kryzysowi demograficznemu, jakością oświaty. Państwa przestały się zwijać i wycofywać. Zaczęły wkraczać, ingerować, stymulować, a nawet zarządzać, planować i kierować w dziedzinach, które osierociły w poprzednich dekadach. Skoro zaś rola państwa wzrosła, wzrosło też znaczenie jego jakości.

Polubić państwo

Jeśli chcemy, żeby w pokryzysowym świecie Polska się rozwijała, po latach zaniedbywania i niszczenia państwa musimy znów zacząć je budować. Nie jako etatystycznego lewiatana, lecz jako sprawną instytucję, umiejącą skutecznie dbać o nasze zbiorowe interesy.

Technicznie jest to proste. Na świecie jest wiele rozwiązań, które można wdrożyć. Barierę tworzy świadomość i polityka. Państwowy sektor w gospodarce nie może, oczywiście, działać tak, jak działa, gdy politycy w pozorowanych konkursach wedle partyjno-towarzyskich kryteriów rozdają posady w zarządach i radach nadzorczych. Ale przygotowany przez Jana Krzysztofa Bieleckiego projekt ustanowienia dla tego sektora ładu korporacyjnego, opartego na najlepszych doświadczeniach nordyckich demokracji, utknął w Sejmie i pewnie nic z niego nie będzie. Politycy nie chcą zaś pozbywać się prawa do obsadzania tysięcy intratnych stanowisk albo nie widzą powodu, by angażować polityczną energię w reformę, która umniejszy ich wpływy, a przy tym narazi ich na ataki wyznawców Wielkiej Patologii.

Podobny mechanizm zatrzymał reformę mediów publicznych. Wyborcy na ogół nie zdają sobie sprawy, jak ważną rolę media publiczne odgrywają w europejskim modelu demokracji, a większość polityków to wyznawcy Wielkiej Patologii, którzy chcą ich prywatyzacji, lub czciciele Najjaśniejszej, którym odpowiada system partyjnego dzielenia łupów w mediach.

Co gorsza, rzetelna publiczna – a nawet parlamentarna – debata na takie tematy jest w Polsce niebywale trudna, bo jej reguły nigdy nie zostały solidnie określone. Ustawa lobbingowa została tak napisana, że w debacie, a nawet w parlamencie dominują niezidentyfikowani lobbyści. To nas istotnie różni od starych demokracji. Prezydent Obama wie na przykład, że na obalenie jego reformy zdrowotnej lobbyści wydali 2 mld dol. Donald Tusk nie ma kogo zapytać, jakie pieniądze wydano na lobbowanie przeciw zmianom w ustawie hazardowej czy w OFE. Nikt nie jest nawet w stanie tego oszacować.

Rzecz nie jest tylko w prawie. Obyczaj też nie wymaga od występujących publicznie ekspertów, by ujawniali konflikty interesów i swoje powiązania z instytucjami zainteresowanymi wynikiem debaty. Jest więc ona rodzajem ciuciubabki, gdzie coraz trudniejsze staje się odróżnienie, kto reprezentuje wiedzę, a kto interesy. Ten problem narasta, bo grupy interesów (jak OFE) dysponują coraz większymi pieniędzmi i mogą więcej wydawać na promowanie swojego interesu, więc coraz mniej jest niepowiązanych z nimi finansowo ekspertów, think-tanków, firm doradczych, mediów.

Paradoks polega na tym, że pogardzany funkcjonariusz publiczny, od którego w praktyce zwykle niewiele zależy, musi w imię transparentności i bezstronności pod sankcją karną ujawnić nawet niewielki prezent czy skromne honorarium, a kształtujący opinię publiczną ekspert, publicysta czy think-tank, od którego często zależy bardzo dużo, może bezkarnie wykonywać lobbingowe zlecenie.

Takich niebezpiecznych luk i kosztownych absurdów wyżerających państwo jest wiele. Do niedawna wydawać się mogło, że od ich skutków uda nam się uciec, jeśli ograniczymy państwo do minimum. Teraz widać, że była to ślepa uliczka, bo bez sprawnego i silnego państwa, posiadającego narzędzia realizowania swojej polityki (w tym sektor publiczny) rynek ani demokracja nie mogą dobrze działać. To znaczy, że trzeba polubić państwo jako instytucję z jego urzędami, urzędnikami i także z podatkami.

By dało się je polubić, trzeba się o nie zatroszczyć. Nie księżycowo, jak w opowieściach Rokity. Nie woluntarystycznie, jak w komisji Palikota. Nie wyrywkowo, jak w projekcie Bieleckiego. I nie z bomby, jak w zakwestionowanej przez prezydenta ustawie nakazującej zwolnienie 10 proc. urzędników. Ale systemowo, rzetelnie i spójnie. Jeszcze przed wyborami premier powinien – jak to się gdzie indziej robi rutynowo – przedstawić raport o stanie państwa, a rząd (może specjalny pełnomocnik) powinien przygotować ustawy, które umożliwią dobre wykonywanie przez państwo tych funkcji, od których – jak się przekonaliśmy – nie ma już ucieczki.

Polityka 09.2011 (2796) z dnia 25.02.2011; Polityka; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Najjaśniejsza Patologia"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną