Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Lęk i mit

WYWIAD: Jak Smoleńsk zapisze się w historii

Pomnik ku czci ofiar katastrofy smoleńskiej na warszawskich Powązkach. Pomnik ku czci ofiar katastrofy smoleńskiej na warszawskich Powązkach. Andrzej Sidor / Forum
Historyk prof. Paweł Machcewicz o katastrofach w Smoleńsku i w Gibraltarze, o epidemiach, strachach i polowaniach na czarownice.
Prezydent Bronisław Komorowski odsłania w Sejmie tablicę upamiętniającą posłów i senatorów, którzy zginęli 10 kwietnia 2010 r.Wojciech Olkuśnik/Agencja Gazeta Prezydent Bronisław Komorowski odsłania w Sejmie tablicę upamiętniającą posłów i senatorów, którzy zginęli 10 kwietnia 2010 r.
Paweł Machcewicz.Tadeusz Późniak/Polityka Paweł Machcewicz.

Wiesław Władyka: – Co prawda minął dopiero rok od katastrofy smoleńskiej, ale czy możemy o niej mówić jako o wydarzeniu historycznym?
Paweł Machcewicz: – Tak, i to w kilku perspektywach. W tej najkrótszej, czyli mijającego roku, w Polsce pogłębiła się polaryzacja polityczna, a także radykalizacja sporu na poziomie języka i symboli. Ale historyk zajmujący się myśleniem zbiorowym, a nie czystą polityką, zwróciłby uwagę na upowszechnienie postaw irracjonalnych oraz teorii spiskowych.

Tych akurat w Polsce nigdy nie brakowało.
Jednak interesujące jest, że w Polsce po 1989 r. eksplozja myślenia irracjonalnego nie wystąpiła wtedy, gdy – wydawało się – byliśmy na to najbardziej podatni, gdy na samym początku przeżywaliśmy szok transformacyjny i dramatycznie musieliśmy dostosować się do nowej rzeczywistości, której wyznacznikami były twarde reguły rynku, bezrobocie, bankructwa. Wyrazem tamtych lęków było poparcie dla Stana Tymińskiego czy później Andrzeja Leppera, ale nawet oni pozostawali jednak na obrzeżach głównego nurtu, choć ten ostatni został nawet wicepremierem.

Irracjonalności nie brakuje właściwie nigdzie, występuje także w społeczeństwach bogatych, o długiej tradycji spokoju i równowagi.
Oczywiście, ale polskie doświadczenie na tym tle jest szczególne, wręcz wyjątkowe. Teorie spiskowe, tezy o sztucznie rozpylonej mgle, o zamachu, dobijaniu rannych nie wystąpiły gdzieś na marginesach życia publicznego, ale w głównym nurcie informacyjno-publicystycznym, w telewizji publicznej, w wypowiedziach czy przynajmniej aluzjach polityków największej partii opozycyjnej. I nie myślę, żebyśmy tu zawsze mieli do czynienia z instrumentalizacją polityczną, to było również autentyczne myślenie wielu ludzi. Moim zdaniem, jest to absolutny fenomen w historii Polski po 1989 r. i na tle pejzażu europejskiego.

Dobrze, ale mamy swoje doświadczenia i ciężary sprzed 1989 r.
Tak, to jest ta perspektywa nawet kilku setek lat. Katastrofa smoleńska odgrywa rolę czynnika bardzo wzmacniającego myślenie romantyczne, w kategoriach ofiary, poświęcenia, służby Polsce aż do końca. Romantyzm w wersji epigońskiej, by nie powiedzieć karykaturalnej, pojawił się już wcześniej, przed tragedią smoleńską, czego najbardziej sztandarowym przejawem była książka Jarosława Marka Rymkiewicza „Kinderszenen” o Powstaniu Warszawskim, o masakrze, o śmierci jako esencji polskiego patriotyzmu. Katastrofa smoleńska jeszcze pogłębiła i wzmocniła to myślenie, ten wzór, w czym ponownie odegrał swoją rolę poeta z Milanówka. Emocje społeczne zdają się dzisiaj w Polsce wzmacniać patriotyzm w wersji romantycznej, kosztem patriotyzmu bardziej pragmatycznego, pozytywistycznego, który i tak był historycznie słabszy od tego pierwszego.

Następuje też renesans czegoś, co nazwałbym postawami sarmackimi, z zamykaniem się w obrębie własnej, wąsko rozumianej wspólnoty, nieufnością wobec sąsiadów, daleko idącym dystansem wobec własnego państwa, przedstawianego jako obce, niesłużące narodowym interesom, ale raczej jakiejś wyimaginowanej Europie czy po prostu innym rządom.

Rymkiewicz wpisuje się w to myślenie swoją ostatnią książką „Samuel Zborowski”.
Myślę, że tę książkę można odczytywać jako swego rodzaju ucieleśnienie tęsknot za radykalnym odrzuceniem struktur państwowych, odbieranych jako obce, niesprawiedliwe, nieprawomocne. „Samuel Zborowski” jest de facto pochwałą anarchii, buntu przeciwko państwu, samowoli. Tego, co było główną przyczyną upadku Rzeczpospolitej. Paradoksalnie Rymkiewicz z takim myśleniem stał się sztandarem tych środowisk, które jednocześnie głoszą hasła naprawy i wzmocnienia państwa.

Nie można zatem oprzeć się wrażeniu, że sposób przeżywania w Polsce tragedii smoleńskiej wiąże się integralnie z polityką historyczną poprzedzających ją lat.
Takie, a nie inne reakcje na tragedię smoleńską są oczywiście wynikiem klimatu, który istniał wcześniej. Czyli polityki, która chętnie sięga po symbole, która też historię traktuje jako pole bitwy. Nie ma oczywiście bezpośredniego związku przyczynowo-skutkowego między katastrofą smoleńską a wcześniejszą polityką historyczną, tych przyczyn było w końcu dużo, niemniej chęć dotarcia za wszelką cenę do Katynia z okazji tak ważnej rocznicy była w dużej mierze powodowana względami symbolicznymi. Symbole są tu bardzo istotne, bo one różnicują scenę polityczną i bez przerwy trwa o nie walka.

Jeśli tak, to nie uwolnimy się chyba od tego nowego mitu smoleńskiego, nie tylko w najbliższej przyszłości, ale na długie lata?
To jest faktem dokonanym, doszło do uformowania się zamkniętego obiegu idei i poglądów, świadomie odrzucającego dialog z tymi, którzy nie podzielają tych emocji i myśli. W tym sensie Smoleńsk stał się kolejnym elementem budowania alternatywnej wspólnoty, która nie chce mieć nic wspólnego z instytucjami państwa, tego, które jest. Jest to mit mniejszościowy, co pokazują badania opinii publicznej, która w znakomitej większości ma dość tego właśnie stylu mówienia o tragedii z 10 kwietnia ubiegłego roku. Ale tym bardziej będzie to mit trwały, będzie na długo konstytuował izolację tej grupy, mentalną i emocjonalną.

Czasami w historii jednostkowe wydarzenie, na pozór przypadkowe, potrafi tak wiele zmienić, że świat zaczyna inaczej wyglądać, a ludzie zaczynają inaczej żyć. Ale są też wielkie dramaty, które nie zostawiają trwałych skutków. Jak rozpoznać takie zwrotne punkty?
Tu naturalnie nasuwa się przykład ataku terrorystycznego na Nowy Jork 11 września 2001 r., bodaj najważniejsze wydarzenie dekady. Po nim nastąpiło przemeblowanie światowej sceny politycznej, którą odziedziczyliśmy po końcu zimnej wojny. W odróżnieniu od polskiego doświadczenia ze Smoleńskiem, w Ameryce nie doszło do wzmocnienia polaryzacji politycznej, do światopoglądowych podziałów, a wręcz odwrotnie, nastąpiła ogólnonarodowa mobilizacja, umocnienie patriotyzmu, który można nazwać inkluzywnym, otwartym, a nie wykluczającym. I to mimo sporów między demokratami i republikanami, mimo różnorodnych – często uzasadnionych przecież – zarzutów wobec administracji, agencji i służb, które zawiodły, mimo nawet pojawienia się gdzieś na marginesie teorii spiskowych. Psychoza społeczna, strach i wściekłość też miały wpływ na podjęcie decyzji o interwencji w Iraku z uzasadnieniami, które w istocie nie były prawdziwe, to prawda, lecz tragedia ta w sumie wzmocniła solidarność społeczną, wzmocniła wspólnotowy patriotyzm amerykański.

W ostatnim dziesięcioleciu dalekosiężne skutki jednego tragicznego wydarzenia z marca 2004 r. mogliśmy też zaobserwować w Hiszpanii.
W zamachu terrorystycznym na pociągi zginęło wówczas w Madrycie 200 osób. Ten zamach zmienił Hiszpanię. Rząd prawicowy został oskarżony o współpracę z Amerykanami, o udział w wojnie w Iraku. Na tej fali do władzy doszli, kapitalizując tragedię, socjaliści, którzy dokonali gwałtownej reorientacji polityki hiszpańskiej, wycofując wojska z Iraku, radykalnie konfrontując się z Kościołem, wprowadzając głębokie reformy obyczajowe. Hiszpania została przestawiona na zupełnie inne tory.

Można, co prawda, szukać w tym wypadku jakiegoś porównania z Polską, gdzie także widać usiłowania dokonania głębokiej przemiany na gruncie ogólnonarodowej tragedii, ale tamta polityka jest w istocie rzeczy racjonalna, nie ucieka się do magicznych zaklęć, spisków, szuka programowego wsparcia u obywateli, które od 2004 r. zyskuje, co pokazują kolejne wybory.

Mówił pan o psychozie strachu, o wstrząsie, jaki przeżywa społeczeństwo po takim tragicznym wydarzeniu, i o tym, że można to instrumentalnie wykorzystać w polityce. Przy takiej wyjątkowej okazji przy zadziałaniu tragicznej natury katalizatora ujawniają się jakieś głębsze zjawiska i procesy, pozornie niewidoczne.
Reakcje na wielkie katastrofy, zrodzone z nich lęki nie występują wyłącznie we współczesności, są stare jak nasza ludzka historia. Najbardziej klasycznym przykładem takich reakcji były skutki epidemii dżumy w Europie w XIV w. Historycy opisują, jak właśnie od tego czasu, aż po XVII w., przez Stary Kontynent przetaczają się cyklicznie fale paniki, pobudzane kolejnymi epidemiami, kryzysami ekonomicznymi, wojnami, zagrożeniami płynącymi ze świata islamskiego. Charakterystyczne, że wiązało się z tym poszukiwanie wrogów we własnym świecie, w najbliższym sąsiedztwie. A więc stąd wzięły się pogromy Żydów, zamykanie ich w osobnych dzielnicach i w końcu wypędzanie.

Polowanie na obcych, innowierców, czarownice?
Polowanie na czarownice trwało i trwa aż po czasy nam współczesne, z reguły wchodząc w fazę ostrą po jakimś wydarzeniu dramatycznym, jakimś głębokim załamaniu. Nie można sobie wyobrazić dojścia do władzy Hitlera bez wcześniejszej traumy, wcześniejszego upokorzenia efektami wojny światowej, a potem bez skutków Wielkiego Kryzysu, który zburzył poczucie bezpieczeństwa wielu milionów ludzi.

Antysemityzm nazistowski znajdował podglebie społeczne, bo z jednej strony straszył Żydem komunistą, a z drugiej – Żydem kapitalistą. Zresztą radykalizacja antysemityzmu nazistowskiego, aż po ideologię i praktykę „ostatecznego rozwiązania” zastosowaną od 1941 r., wiązała się także ze strachem, że zwycięstwo w wojnie coraz bardziej się oddala. Im trudniej było na froncie, tym bardziej byli winni Żydzi, trzeba było ich zatem zniszczyć, zlikwidować.

Zatem w tym procesie przeżywania tragedii, a następnie sprzątania po tej tragedii, najważniejsza staje się opowieść o niej i o tym, kto jest winny.
Przewaga w sferze idei, języka, opisu jest bardzo często najważniejszym czynnikiem w walce politycznej. Warto odwołać się do przykładu początków zimnej wojny w Stanach Zjednoczonych, czyli końca lat 40., gdy zaczęło dominować przekonanie, że szala przechyla się na korzyść Związku Radzieckiego i że Europa Zachodnia lada chwila może zostać podbita przez Armię Czerwoną. Jeszcze do tego w Chinach zwyciężają komuniści, Amerykanie wikłają się w Korei, gdzie wojna przedłuża się i przynosi wiele niepowodzeń. I natychmiast zaczyna szukać się odpowiedzialnych, winnych we własnych szeregach.

Fenomen McCarthy’ego?
Ten niewiele znaczący przed wybuchem wojny w Korei senator z Wisconsin zogniskował lęki Amerykanów przed komunizmem, przed widmem klęski, stwarzając pewien język opisu, który okazał się niezwykle skuteczny. Operował prostą formułą: porażki i zagrożenia zewnętrzne są efektem działania wroga wewnętrznego, komuniści i agenci sowieccy są wszędzie, w amerykańskiej administracji, w campusach i w Hollywood, w mediach. Sowieccy agenci oczywiście działali w Stanach, ale w zdecydowanej większości przypadków senator z Wisconsin demaskował nie ich, ale po prostu ludzi o lewicowych i liberalnych poglądach. Tę karierę McCarthy’ego przerwał gwałtownie w 1954 r. prezydent Eisenhower, ale to już było po zakończeniu wojny w Korei, po śmierci Stalina i pierwszych jaskółkach odwilży, po odzyskaniu poczucia bezpieczeństwa w wyniku wzmocnienia militarnego Stanów Zjednoczonych.

Ale te lęki jeszcze nie raz do Ameryki wracały.
Ponowna fala paniki przeszła przez Stany po wystrzeleniu przez Moskwę sputnika w kosmos jesienią 1957 r. To był sygnał, że Związek Radziecki nie tylko potrafi zrobić to, czego Amerykanie jeszcze nie potrafią, że nie tylko podbija kosmos, ale – co najważniejsze – bezpośrednio może zagrażać bezpieczeństwu Stanów, które w tym momencie nie miały jeszcze rakiet międzykontynentalnych. Poczucie bezpieczeństwa pękło jak bańka mydlana, ludzie masowo zaczęli budować schrony przeciwatomowe w garażach, piwnicach, domach. Naśmiewał się potem z tego Kubrick w filmie z 1964 r. „Dr Strangelove”, którego podtytuł brzmiał: „jak nauczyłem się przestać bać i pokochałem bombę atomową”. Autoparodia, silnie zakorzeniona w kulturze anglosaskiej, a u nas raczej rzadka, ułatwia obcowanie z lękiem.

Strachy można próbować oswoić, a nawet ośmieszać, ale też można je celowo pobudzać, wprowadzając wątpliwości i niejasności tam, gdzie wydawałoby się, że wszystko jest jasne. My od kilkunastu lat przeżywamy nieustanny serial z wyjaśnianiem tak zwanych tajemnic katastrofy w Gibraltarze, w której w 1943 r. zginął gen. Sikorski.
Ani na emigracji, w czasie wojny i po niej, ani w podziemiu w kraju główny nurt dyskusji nie był zdominowany przez teorie o zamachu, choć oczywiście pytań nie brakowało, bo w końcu wstrząs był olbrzymi. Wielki wybuch teorii o spisku w Gibraltarze miał jednak miejsce w Polsce dopiero w latach 90. Wylew tych teorii w mediach był przerażający. Jeden z publicystów potrafił zestawiać równolegle kilka, sprzecznych zresztą ze sobą wewnętrznie. Komercyjna sieć telewizyjna wyprodukowała film o zamachu, a instytucja państwowa, czyli Instytut Pamięci Narodowej, podjęła wątek spiskowy i dokonała ekshumacji ciała Sikorskiego. Telewizje relacjonowały to dokładnie, a na wizji pojawiły się jakieś upiory, jacyś wariaci, którzy opowiadali niestworzone historie, zapewne podnoszące oglądalność.

Media też mają niemałą rolę w rozpowszechnieniu myślenia magicznego.
I to mimo skokowego wzrostu poziomu wykształcenia społeczeństwa w ciągu ostatnich 20 lat. Tabloidyzacja, rozumiana jako obniżanie poziomu przekazu, odchodzenie od przekazu bardziej złożonego i zniuansowanego na rzecz prostego, by nie powiedzieć, prostackiego, sprzyja głoszeniu teorii irracjonalnych. W Polsce, dodatkowo, nastąpiło sprzężenie tabloidyzujących się mediów z coraz bardziej degenerującą się polityką, sięgającą po symbole w najbardziej prymitywnej wersji. Symbole, które mają wykluczać, piętnować przeciwnika. Nie bardzo wiadomo, skąd ma przyjść otrzeźwienie, jeśli media, ręka w rękę z politykami, prymitywizują debatę i niszczą jej racjonalność.

A czy z historii katastrof i reakcji na nie da się wyprowadzić jakieś myśli podsumowujące?
Może dwie, nie tak znowu zresztą odkrywcze. Pierwsza, że nowoczesność i zamożność nie impregnują na lęki i na irracjonalność. I druga, że kultura polityczna, kultura obywatelska, która nawarstwia się przez wiele pokoleń, w momentach kryzysowych decyduje o tym, jak wspólnota daje sobie radę z katastrofą.

rozmawiał Wiesław Władyka

Prof. dr hab. Paweł Machcewicz historyk, dyrektor Muzeum II Wojny Światowej, w latach 2000–06 dyrektor Biura Edukacji Publicznej w IPN.

Polityka 15.2011 (2802) z dnia 09.04.2011; Rok po katastrofie; s. 23
Oryginalny tytuł tekstu: "Lęk i mit"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną