Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Polo-Niemcy i niemi Polacy

Barwy ochronne niemieckiej Polonii

Dziś Polska i Niemcy są zaprzyjaźnionymi sąsiadami. I w interesie obu jest jak najliczniejsza grupa ludzi czujących się u siebie w obu krajach. Dziś Polska i Niemcy są zaprzyjaźnionymi sąsiadami. I w interesie obu jest jak najliczniejsza grupa ludzi czujących się u siebie w obu krajach. Maciej Kulczyński / Reporter
W Niemczech żyje prawie 2 mln. osób z Polski. Ale wielu Polaków, by wyjechać z PRL, musiało udowadniać, że są Niemcami. Czy w ogóle można ich traktować jako Polonię?
Jeden z gmachów przy berlińskiej Friedrichstraße: „Polnische Apotheke” – ślad pruskich Polaków.Jost/Ullstein Bild Jeden z gmachów przy berlińskiej Friedrichstraße: „Polnische Apotheke” – ślad pruskich Polaków.
Rodło - logotyp Związku Polaków w Niemczech.Wikipedia Rodło - logotyp Związku Polaków w Niemczech.

Rehabilitacja przez Bundestag dawnej polskiej mniejszości narodowej w Niemczech, zlikwidowanej w czasie wojny przez hitlerowców, jest ładnym gestem z okazji 20 rocznicy traktatu z 1991 r. Wprawdzie nasi narodowcy kręcą nosem, że deklaracja wspomina także wkład niemieckich wypędzonych w pojednanie polsko-niemieckie, ale to ich odruch Pawłowa. Günter Grass, Siegfried Lenz, Horst Bienek, Klaus i Philipp von Bismarckowie i tysiące mniej znanych wysiedleńców z dawnych Niemiec wschodnich rzeczywiście było prekursorami uznania granicy na Odrze i Nysie i polsko-niemieckiego pojednania. Przeciwstawili się większości własnego społeczeństwa i należą im się słowa uznania.

Teraz dysputy wewnątrz i wokół niemieckiej Polonii mogą się potoczyć nowym torem. U nas wielu jest wciąż zapatrzonych w szkolną narrację o dziesięciu wiekach polsko-niemieckich zmagań – w Bartka Zwycięzcę i strajk polskich dzieci we Wrześni. Z kolei Niemcy „swoich Polaków” nie kojarzą z  mieszkającym w Kolonii kompozytorem prof. Krzysztofem Meyerem, przedsiębiorcą Jackiem Drożakiem czy dwójką posłów do Bundestagu z partii Zielonych – Agnieszką Malczak i Jerzym Montagiem, ale – co najwyżej – z piłkarzami Ernstem Willimowskim (do 1939 r. w polskiej, od 1941 r. w niemieckiej drużynie narodowej) oraz z dzisiejszymi gwiazdami reprezentacji Mirosławem Klose i Łukaszem Podolskim.

W związku z rocznicową deklaracją Bundestagu, niemieckie gazety odgrzebują starsze polskie ślady. „Frankfurter Allgemeine Zeitung” obszerny raport o Polakach w Republice Federalnej zatytułowała „Viva Polonia!” i zilustrowała widokiem wyblakłego polskiego napisu sprzed stu lat „Bank Robotników”, na ścianie budynku przy Am Kortländer 2 w Bochum. Równie dobrze mogła pokazać wykuty 150 lat temu w kamieniu napis na fasadzie jednego z gmachów przy berlińskiej Friedrichstraße: „Polnische Apotheke” – ślad pruskich Polaków. Status polskiej mniejszości mieli w Rzeszy tylko polscy poddani króla Prus (głównie Śląsk i Wielkopolska), a od 1871 r. – Cesarstwa Niemieckiego. Nie mieli go natomiast ani „polnische Schnitter”, sezonowi żniwiarze z Kongresówki lub Galicji, którym nie wolno było zostawać w Niemczech na stałe, ani polscy obywatele mieszkający w Niemczech w okresie międzywojennym, o czym w 1938 r. na własnej skórze przekonał się Marceli Ranicki.

Te historyczne reminiscencje to tylko ekran dla projekcji zupełnie innego filmu.

W świetle współczesnego prawa międzynarodowego mniejszościami etnicznymi są wyłącznie grupy autochtoniczne, a nie napływowe. Dlatego w dzisiejszej Polsce mniejszościami są Niemcy, Ukraińcy, Żydzi czy Kaszubi, ale nie są, dajmy na to, Wietnamczycy. A w Republice Federalnej – Łużyczanie, Fryzyjczycy, Duńczycy oraz Sinti i Roma, ale nie Turcy, Włosi, Grecy czy Rosjanie. Mateczniki dawnej polskiej mniejszości w Niemczech są dzisiaj w granicach Polski, a mniejszość niemiecka w Polsce (Opolszczyzna) jest autochtoniczna. Dlatego trudno tu mówić o symetrii.

Ze względu na zbrodnię Holocaustu, głos środowisk żydowskich (często zresztą polskich Żydów jak Ignatz Bubis czy Arno Lustiger), był w Republice Federalnej przez dziesięciolecia powszechnie respektowany jako głos sumienia. Ale – mimo ponad 1700-letniej obecności na ziemiach niemieckich – Żydzi nie są uznawani za autochtoniczną grupę etniczną, lecz za wspólnotę religijną. Od lat 80. w coraz większej mierze składa się ona nie z niemieckich Żydów, którzy przetrwali Holocaust, lecz z imigrantów, głównie z ZSRR, w młodym pokoleniu mających często dość nikły związek z judaizmem.

Dzieje niemieckiej Polonii także są poszarpane. Po napaści na Polskę władze III Rzeszy zdelegalizowały mniejszość polską. Jej majątek skonfiskowano, około dwóch tysięcy działaczy zesłano do obozów koncentracyjnych. A szeregowych członków poddano radykalnej germanizacji – aż po zmianę imion i nazwisk. Po wojnie część wyjechała do Belgii i Francji. Dziś Rodło, przed wojną najsilniejsza organizacja polonijna, wciąż istnieje, ale ma znaczenie śladowe. A przewodniczący Związku Polaków w Niemczech – Marek Wójcicki – należy do emigracji lat 80. Miał niemieckie papiery i solidarnościową biografię.

Pokażcie się!

Część polskich mediów i polityków od 20 lat powołuje się na dwumilionową mniejszość polską w Niemczech. Jednak na niemieckie: Sprawdzam!, odpowiadają pokrętnie. Przyznają, że kontynuatorów organizacji przedwojennych jest niewielu. Ale są nowi – dipisi (wywiezieni na roboty przymusowe do Niemiec, którzy po wojnie nie chcieli wracać do komunistycznej Polski). Emigracja solidarnościowa i zarobkowa z lat 80.–90., w sumie 362 tys. ludzi (w samym Berlinie 43 tys.). A jeśli dodać tych, którzy wyjechali z Polski na niemieckich papierach, ale faktycznie byli ukształtowani przez polską kulturę, polskie licea i uczelnie – to liczba sięgnie dwóch milionów. Im wszystkim – wołały prawicowe media oraz politycy PiS i ideologicznych okolic – należy się status mniejszości (oraz odpowiednie świadczenia), ponieważ taki status mieli Polacy w Niemczech do 1940 r.

Oficjalne stanowisko Warszawy było ostrożniejsze: nie chodzi o formalnoprawne uznanie mieszkających w Niemczech Polaków za mniejszość narodową, lecz o dochowanie zasady wzajemności zapisanej w polsko-niemieckim traktacie z 1991 r. Podczas gdy polskie władze wspierają finansowo mniejszość niemiecką w Polsce i nauczanie niemieckiego, to w Republice Federalnej możliwości nauki polskiego w szkołach jako drugiego lub trzeciego języka obcego są minimalne. Katedry polonistyki są uszczuplane, a finansowe wsparcie polskiej grupy – od przypadku do przypadku.

Na takie dictum Berlin niezmiennie odpowiadał: pokażcie się! Zorganizujcie zjazd stowarzyszeń polonijnych. Wyłońcie reprezentację. Przedstawcie programy. Zaś nauka polskiego jest w gestii landów, a tak à propos – nie ma chętnych!

Ten korowód trwał lata. W 1998 r. powstał wprawdzie Konwent czterech największych organizacji polonijnych. Ale co znaczy największych, skoro trudno się przekonać, ilu mają członków, jaki program i jakie miejsce chciałyby zająć między obydwoma społeczeństwami?

Nieudacznicy i betweenerzy

Dzisiejsza niemiecka Polonia – pisze berliński publicysta Basil Kerski (zwycięzca konkursu na dyrektora Europejskiego Centrum Solidarności) w pouczającym szkicu „Tożsamość mieszana” – to przede wszystkim skutek emigracji z PRL w latach 80. niemal miliona ludzi, w większości powołujących się na niemieckie pochodzenie, bo to był jedyny sposób wydostania się na Zachód. Ich związek z językiem i kulturą niemiecką był dość powierzchowny, ale droga do niemieckiego obywatelstwa szybka. Druga grupa – emigracja solidarnościowa – była mniej liczna, a status tolerowanego azylanta socjalnie mniej zabezpieczony. Po otwarciu granic doszła następna fala – emigracja zarobkowa, krążąca między Polską i Niemcami. Pracująca w Niemczech, ale dzięki telewizji mentalnie żyjąca w Polsce.

W odróżnieniu od Turków Polacy nie rzucają się w Niemczech w oczy. Ci, którzy mogli powołać się na niemieckie pochodzenie przed 1989 r., wstydzili się polskiej części swej tożsamości, chcąc swemu otoczeniu jak najszybciej dowieść, że jednak są prawdziwymi Niemcami. A azylanci starali się publicznie swą polskością nie drażnić.

 

Adam Soboczyński, urodzony w 1976 r. w Toruniu, publicysta „Die Zeit”, który opuścił Polskę w wieku 6 lat i ma z nią dość nikły związek, opowiada dziennikarzowi „Münchner Merkur”, że jego rodzice starali się być w Koblencji niewidoczni, nie rzucać się w oczy jako imigranci. On sam jak najszybciej chciał się pozbyć polskiego akcentu. A po studiach zostać niemieckim krytykiem literackim, który wie wszystko o Kleiście i Gastonie Salvatore, ale nic o Mochnackim i Kuroniu. Dziś Polska – jak mówił w wywiadach – „już mu nie ciąży”. Ani ziębi, ani grzeje. W Niemczech jest rozpoznawany jako Polak jedynie po nazwisku. Nie sądzę, by czuł się częścią Polonii i by go ciągnęło do berlińskiego „Klubu polskich nieudaczników” (instytucja o tej nazwie zajmuje się od 2001 r. polsko-niemiecką wymianą kulturalną).

Ciągnie tam natomiast tych Niemców, których życiowa eskapada poprowadziła w przeciwnym kierunku – z ziemi niemieckiej do Polski. Nauczyli się polskiego szyfru tak dokładnie jak Steffen Möller. I weszli w polskie podglebie tak głęboko, jak choćby Roland Freudenstein, założyciel w latach 90. warszawskiego przedstawicielstwa Fundacji Adenauera. Gdy Roland wpada dziś z Brukseli do Berlina na posiedzenie polsko-niemieckiej Grupy Kopernika, to zawsze namawia, żeby wpaść do „nieudaczników” i – jak mówi – znowu złapać trochę polskiego bakcyla.

Takich Niemco-Polaków z własnego wyboru – „beetwenerów” jak mawia Möller – są tysiące. Również pod wpływem dziesiątków tysięcy polsko-niemieckich małżeństw żyjących na co dzień na styku obu kultur i języków.

Niezrośnięta hybryda

Członkiem polskiej grupy w Niemczech może być na dobrą sprawę każdy, kto się czuje związany z polską kulturą i językiem. Ten amorficzny kształt niemieckiej Polonii jest powodem wielu wewnętrznych animozji. Organizacje polonijne są nie tylko słabe, ale i skłócone. Dzieli je rodowód polityczny – jedne przed 1989 r. utrzymywały kontakty z Ambasadą PRL, inne były w opozycji – ale również odmienne rozumienie polskości. Otwarte lub zamknięte. W latach 90., w czasie pierwszych prób wyłonienia reprezentacji polonijnej na płaszczyźnie federalnej, przedstawicielom stowarzyszeń przykościelnych trudno było sobie wyobrazić, by za członka Polonii uznano kogoś z Marca’68, a narodowcom – by aspirowali do niej ci, którzy wyjechali na niemieckich papierach.

Grzebanie w biografiach konkurentów do polonijnych stanowisk i obrzucanie się obelgami było ważniejsze od rzeczowej debaty, czym ma być Polonia w XXI w.? Formą przetrwalnikową etnicznych „prawdziwych Polaków” w obcym, niemieckim żywiole? Czy szeroką, ale wewnętrznie bardzo zróżnicowaną grupą ludzi mających związek z polską kulturą i językiem, ale będącą częścią niemieckiego społeczeństwa obywatelskiego?

Na razie Polonia tak się jeszcze nie pojmuje. Można zrozumieć argumentację przewodniczącego Konwentu, reprezentacji czterech najważniejszych organizacji polonijnych, Wiesława Lewickiego, przedsiębiorcy z Akwizgranu, gdy mówi w wywiadach, że Polonia potrzebuje pieniędzy: dotowanych przez państwo niemieckie polskojęzycznych mediów, wsparcia nauki polskiego i środków na podstawową infrastrukturę organizacyjną, bo ma do tego prawo na mocy traktatu z 1991 r. Deklaracja Bundestagu zapowiada nadrobienie tych zapóźnień.

U siebie tu i tam

Nadal otwarte pozostaje jednak pytanie, jaką rolę działacze przypisują niemieckiej Polonii? W końcu żyjemy w czasach, gdy przewodniczącym jednej partii – Zielonych – jest niemiecki Turek Cem Özdemir, a drugiej – liberalnej FDP – niemiecki Wietnamczyk Philip Rösler. Tendencji grup etnicznych i kulturowych do zamykania się we własnym gronie towarzyszy ruch przeciwny – akceptacja tożsamości mieszanych w ramach społeczeństwa otwartego.

Szkoda, że główni rzecznicy Polonii unikają udziału w gorących niemieckich debatach na temat integracji imigrantów. Ale nie brak w niej polskich głosów. 34-letni Jan Opielka pisał w tygodniku „Freitag”: „Ktoś, kto jest Rosjaninem i zarazem Niemcem, może być więcej niż z jednej strony Rosjaninem, a z drugiej Niemcem. To znana zasada, że całość to więcej niż suma części składowych. Rosyjskość siłą rzeczy zmienia także niemieckość człowieka (i odwrotnie), nawet u tych, którzy jednego lub drugiego chcą się pozbyć. I tak być powinno, bo zmiana jest istotą indywidualnej integracji.

Przykładem Fatih Akin, który szukając swej tożsamości odsłania w swych filmach nieznane oblicze tureckości, także tej niemieckiej. Albo Łukasz Podolski, który zwykle jako jedyny nie śpiewa niemieckiego hymnu przed meczem niemieckiej drużyny narodowej, na zimno strzelał gole Polsce, z której się wywodzi, po czym potrafił zachować godny podziwu emocjonalny umiar. Albo Dunja Hayali, która jako spikerka telewizyjna po mistrzowsku obchodzi się zarówno ze swą biografią imigrantki, jak i ze swym homoseksualizmem, i ma wystarczającą siłę przebicia, by nie dać się zepchnąć do tematyki migracyjnej”, a swej biografii nie traktować „jako obciążenia, lecz jako skarb”.

Polonijne restauracje, galerie, kluby i księgarnie – jak choćby Ewy Dreibrodt w Kolonii – a także grupy folklorystyczne i przykościelne szkółki niedzielne mogą budzić respekt tak samo jak strony internetowe w rodzaju www.polregio.eu. Świetnie, że jest nagroda Amicus Poloniae, którą w tym roku w ratuszu w Akwizgranie otrzymali 90-letni Karl Dedecius i pełnomocniczka ds. polskich Cornelia Pieper.

Polonia to nie nieszczęśni wychodźcy ze zniewolonego kraju; podobnie jak autochtoni na Górnym Śląsku i Opolszczyźnie śmiało mogą korzystać ze wszystkich części swej tożsamości – polskiej, niemieckiej, śląskiej. Wytykanie przez naszych notorycznych ksenofobów Kaszubom dziadka z Wehrmachtu czy pomawianie Ruchu Autonomii Śląska o niemiecką irredentę jest przejawem paranoi naszych endekoidów, dla których jedyną polityką jest wojna (wojenka) i którzy są żałośnie nieporadni w świecie współzależności i wzajemnego przenikania.

Dziś Polska i Niemcy są zaprzyjaźnionymi sąsiadami. I w interesie obu jest jak najliczniejsza grupa ludzi czujących się u siebie w obu krajach. Ani mniejszość niemiecka w Polsce nie jest wyspą niemczyzny na zapleczu prącej na zachód słowiańszczyzny. Ani niemiecka Polonia nie jest polską wyspą we wrogim germańskim żywiole. Im więcej „betweenerów”, tym lepiej, zwłaszcza że w Europie kolor paszportu ma coraz mniejsze znaczenie.

Polityka 27.2011 (2814) z dnia 28.06.2011; Polityka; s. 22
Oryginalny tytuł tekstu: "Polo-Niemcy i niemi Polacy"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną