Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Ani z marmuru, ani z żelaza

Film Wajdy o Wałęsie. Jaki będzie?

Lech Wałęsa po latach tam, gdzie wszystko się zaczęło - przed bramą Stoczni Gdańskiej. Lech Wałęsa po latach tam, gdzie wszystko się zaczęło - przed bramą Stoczni Gdańskiej. Agnieszka Lendzion / KFP
Janusz Głowacki kończy właśnie scenariusz filmu o Lechu Wałęsie. Reżyserować będzie Andrzej Wajda. Czy taki film da się teraz w Polsce nakręcić? To dziś przedsięwzięcie nie mniej skomplikowane niż życiorys bohatera.
Legenda u fryzjera. Rok 1988.Karol Małcużyński/EAST NEWS Legenda u fryzjera. Rok 1988.
Takich scen w filmie nie może zabraknąć. Z żoną na rybach. Lata 80-te.Wojtek Łaski/EAST NEWS Takich scen w filmie nie może zabraknąć. Z żoną na rybach. Lata 80-te.
Robert Więckiewicz. To on zagra Wajdzie Wałęsę.Jarosław Wojtalewicz/AKPA Robert Więckiewicz. To on zagra Wajdzie Wałęsę.

O tym, że Andrzej Wajda chce kręcić film o Wałęsie, wiadomo było od dawna. Już kilkakrotnie media informowały, że lada moment mistrz stanie za kamerą. Nie było to jednak możliwe z dość zasadniczego powodu. Brakowało scenariusza. W pewnym momencie mówiło się o projekcie Agnieszki Holland, która chciała spojrzeć na czasy Solidarności oczami nie samego Wałęsy, lecz jego żony Danuty. Niezły pomysł, może zresztą reżyserka sama zrealizuje kiedyś taki film czy – jak mówiła w wywiadach – paroodcinkowy serial. Tymczasem nowego autora podpowiedział Wajdzie Roman Polański. Dlaczego wskazał akurat Janusza Głowackiego? Niewykluczone, że czytał jego „Moc truchleje”, w której strajk sierpniowy 1980 r. pokazany został bez patosu, z punktu widzenia małego człowieczka, niejakiego Ufnala, nie do końca rozumiejącego zawiłości dziejącej się na jego oczach historii. (Występuje w „Mocy” też sam Wałęsa jako Wąsaty). Z pewnością zaś Polański dokładnie wie, jak Głowacki pisze, i dlatego mógł pomyśleć, że właśnie taki autor – celnie posługujący się żartem, ironią, paradoksem – powinien stanąć pomiędzy bohaterem i reżyserem. Między legendą Solidarności a legendą polskiej szkoły filmowej.

Głowacki był przez tydzień w Gdańsku podczas tamtych strajków, dostał nawet przepustkę z podpisem Wałęsy, lecz, jak dzisiaj wspomina, nie wpadał, wzorem swoich kolegów przybywających na Wybrzeże, w stany euforyczne. Wręcz przeciwnie, był raczej pesymistą. Stan wojenny zastał go w Anglii, dokąd pojechał na premierę swej sztuki. Już do kraju nie wrócił, wybrał trwającą wiele lat emigrację w Stanach.

Scenariusz filmu o Wałęsie, nad którym pracuje „w niemałym trudzie”, to jego pierwsza tak poważna próba zmierzenia się z polskim historycznym tematem. Ale bynajmniej nie zamierza zmieniać swego pisarskiego stylu. Ma zatem być poważnie i chwilami zabawnie – zobaczymy na ekranie Wałęsę w chwilach wielkości, ale scenarzysta nie ma zamiaru pomijać jego słabości i śmieszności.

– Trochę wymyślam – tłumaczy – ale są to tzw. prawdziwe zmyślenia, czyli coś, co mogło się zdarzyć, co powinno być, nawet jeżeli nie było. Chce pokazać jak najwięcej zdarzeń, których ludzie nie znają, nawet bardzo drobnych. Opowiada anegdotę o mokasynach, które Wałęsa uwielbiał, ponieważ łatwo się je zdejmowało. Ponoć nawet w trakcie rozmowy z Margaret Thatcher prezydent zrzucił pod stołem swe obuwie. Także z takich mikroscenek buduje się postać. Ale wcześniej scenarzysta filmu o Lechu Wałęsie musi odpowiedzieć sobie przynajmniej na kilka zasadniczych pytań.

Dla nas czy na eksport?

Głowacki mówi, że stara się napisać scenariusz filmu, który będzie zrozumiany na całym świecie. Słowem, ma to być bohater na eksport, a nie tylko do krajowego obrotu. Dobrze by było. Jak dotychczas nie udawało się bowiem naszym twórcom opowiedzieć światu o tym, co się z nami stało w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Owszem, „Człowiek z żelaza” Wajdy dostał w 1981 r. Złotą Palmę w Cannes, ale – cokolwiek mówić o filmie – był to jednocześnie gest uznania wobec ruchu Solidarności, który zachwycił wówczas pół świata. Później już żaden film opowiadający o najnowszej historii nie zyskał takiego rozgłosu. Nie słychać na przykład, by „Czarny czwartek” Antoniego Krauzego, skądinąd bardzo rzetelny i solidnie zrobiony obraz, przypominający tragedię stoczniowców gdyńskich w grudniu 1970 r., został zauważony przez któryś z liczących się międzynarodowych festiwali filmowych.

Nie przebijają się filmy biograficzne. Ani o księdzu Popiełuszce, ani o prymasie Wyszyńskim, ani o generalne Fieldorfie Nilu. I wcale nie decydujące znaczenie ma w tym wypadku ich poziom artystyczny. Chodzi raczej o sposób pokazania naszych bohaterów narodowych. Mamy wrodzoną skłonność do wznoszenia pomników z celuloidu, z bohaterami uchwyconymi w zastygłej, heroicznej pozie, do podziwiania. Niestety, jest jakaś ukryta wada w kamerze, która sprawia, że ludzie bez skazy wypadają na ekranie nieciekawie.

Z Wałęsą nie powinno być takiego problemu. Jak to mówił o Kmicicu jeden z bohaterów „Potopu”: „Dziwny to jest człowiek, w którym widać, tyle dobrego, co i złego mieszka”. Po prostu nasz, swojski, tutejszy typ, polski everyman. Z lekką skłonnością do zarozumialstwa. Notabene już w 1990 r. Jacek Skalski zrealizował dokumentalny film „Ja, Wałęsa”, składający się z wybranych scen, w których kandydat na prezydenta wygłaszał zdania zaczynające się od „Ja”. Ta skłonność została mu zresztą do dziś.

Bez słabości nie ma wielkości – podsumowuje Głowacki, zapewniając, że nie zamierza rezygnować w scenariuszu z epizodów mniej chwalebnych. Oczywiście, kwestii „Bolka” nie da się pominąć. Najprawdopodobniej „coś podpisał”. Ale jak już Głowacki tłumaczył parokrotnie, wielu robotników po grudniu 1970 r. „coś podpisało”, nawet nie czytając tego, co podpisują. Niektórzy po prostu chcieli wyjść do domu na święta Bożego Narodzenia. Jak to dzisiaj oceniać?

Jeżeli film ma być kręcony z myślą o światowej widowni, poważnym kłopotem dla scenarzysty, a potem reżysera, okazać się może ten okres w życiu Wałęsy, kiedy skłócił się ze środowiskiem inteligenckim, a następnie przystąpił do „wojny na górze”, mając u boku w charakterze giermka Mieczysława Wachowskiego, o którego lojalności wobec pryncypała rozmaicie zresztą mówiono. Czy np. należy w filmie pokazać trudną do zapomnienia scenę, aż boleśnie symboliczną, kiedy to Wałęsa próbował upokorzyć redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego” Jerzego Turowicza? Głowacki natychmiast zaprzecza, podobnych scen nie będzie, ponieważ dzisiaj byłyby trudne do zrozumienia dla zagranicznego widza, a nie ma też przecież pewności, czy młody widz krajowy orientowałby się, kto jest kto i o co w tym wszystkim chodziło.

– To nie będzie film dokumentalny ani historyczny – powtarza Głowacki. Musi być dramaturgia i uczucia. Historia i człowiek, jego wielkości i jego małości. Jest w życiorysie Wałęsy niezwykła kombinacja losów ludzkich. Odniósł wielki sukces. Został wyniesiony, a zaraz potem poniżony, i to przez niedawnych chwalców. I po latach znowu doceniony. A w tle – kawał polskiej historii, którą trzeba pokazać, łamiąc konwencję tradycyjnej narracji martyrologiczno-patriotycznej.

Jak pamiętamy, o Wałęsie mieli kręcić film Amerykanie, a w głównej roli chciał wystąpić sam Robert De Niro. Z nie do końca zrozumiałych powodów od pomysłu odstąpiono. Może – mimo narzucających się prostych skojarzeń – Wałęsa wcale nie jest bohaterem w typie hollywoodzkim? I czy w ogóle o którymkolwiek z polskich bohaterów narodowych możemy z całym przekonaniem powiedzieć, że ich biografię dałoby się zakończyć jednoznacznym happy endem?

Marszałek Piłsudski czy Nikodem Dyzma?

Od początku był kłopot z umieszczeniem Wałęsy w kręgu polskich bohaterów narodowych. Człowiek z marmuru czy z żelaza, a może po prostu z krwi i kości? Przyczynił się do obalenia ustroju, którego był przecież dzieckiem. Dla pochodzącego ze wsi absolwenta marnej szkoły zawodowej praca w gdańskiej Stoczni im. Lenina była niewątpliwym awansem. Mógł, jak wielu w podobnej sytuacji społecznej, cieszyć się (bardzo) małą stabilizacją i nie wychylać się. Dało się przecież jakoś żyć. Ale Wałęsa chciał czegoś więcej, choć zapewne nawet w najbardziej fantastycznych snach nie śnił, że zostanie prezydentem wolnej Polski.

Wszyscy musieliśmy wówczas, w 1990 r., oswoić się z widokiem Wałęsy w Belwederze. Sam też miał chyba problem z autoidentyfikacją, robił czasem miny, jakby chciał być kolejnym Piłsudskim, choć jednocześnie trochę przypominał Nikodema Dyzmę.

Plebejusz u władzy to był zawsze w naszej kulturze i obyczaju temat do żartów, by przypomnieć choćby „Mateusza Bigdę” Juliusza Kadena-Bandrowskiego czy „Jana Macieja Karola Wścieklicę” Witkacego. W obydwu przypadkach w głównym bohaterze odnajdowano pewne cechy Wincentego Witosa, chłopskiego premiera. (Co ciekawe, pewne dowcipy o Wałęsie prezydencie były trawestacją kawałów o sołtysie z Wierzchosławic). A można sięgnąć jeszcze dalej, do XVII-wiecznej komedii Piotra Baryki „Z chłopa król”, gdzie kilku żołnierzy bawi się kmiotkiem, który zasnął sprawiedliwym snem pijaka. Dowcipnisie ubierają go w bogate szaty, zakładają koronę, a kiedy się obudzi, oddają mu cześć niczym królowi. Przebudzony nie wie, co się dzieje, ale nie omieszka skorzystać z okazji, by się porządnie najeść i napić. Swoją drogą, na początku tamtej dekady też można było czasem odnieść podobne wrażenie, iż niektórzy traktują Wałęsę niczym „króla z chłopa”, on zaś doskonale o tym wiedząc, przyjmuje reguły gry i robi swoje.

Grzegorz Królikiewicz, który zrobił o nim film dokumentalny (nierozpowszechniany, jak twierdzi, wskutek interwencji Wałęsy), w wydanym ostatnio wywiadzie rzece „Pracuję dla przyszłości” przekonuje, że prosty elektryk stał się bohaterem wskutek przypadku: „Dla mnie to była masowa akceptacja człowieka, który w tamtym momencie musiał się pojawić – Szewca Dratewki tamtych czasów. Myślałem cały czas o tym: że mam przed sobą pastuszka, który stał się przywódcą. To są znane przypadki w historii Europy, kiedy homo novus dochodzi do władzy, żeby ją odświeżyć, odnowić. Myślę, że z Wałęsą była podobna historia”.

Janusz Głowacki jest innego zdania. To nie był bohater z przypadku, przekonuje. Wałęsa miał charyzmę, umiał przemawiać do ludzi, stale się rozwijał. I cytuje z pamięci przemówienie, które w grudniu 1979 r. przyszły przywódca Solidarności wygłosił przed Stocznią Gdańską: „Zbudujemy tu pomnik. Jeżeli nie będzie tego pomnika, niech każdy z was przyniesie kamień. Ułożymy z nich pomnik. Jeżeli kogoś z was nie będzie, to pójdziemy po niego. Jeżeli mnie tu nie będzie – idźcie po mnie!”. Zresztą tuż po wygłoszeniu tej płomiennej mowy został aresztowany. Ale dokładnie za rok pomnik Poległych Stoczniowców został odsłonięty.

Z Mrożka czy z Szekspira?

W latach 80. Sławomir Mrożek napisał sztukę „Alfa”, którego nienazwanym bohaterem był ktoś bardzo przypominający Lecha Wałęsę. Akcja działa się w ośrodku internowania, co niedwuznacznie kojarzyło się z przymusowym pobytem szefa Solidarności w Arłamowie. Niestety, nie było to udane dzieło, nic więc dziwnego, że bodaj żaden z polskich teatrów nie przeniósł „Alfy” na scenę.

Pobyt w Arłamowie to bardzo ważny moment w życiu Lecha Wałęsy. Lider wielkiego, 10-milionowego ruchu społecznego do niedawna noszony na rękach przez tłumy (także dosłownie), wspierany przez doradców, nagle znalazł się sam. Najpierw rozmawiano z nim w Warszawie, w gmachu KC PZPR, następnie była podróż w Bieszczady, kiedy z samochodu do samochodu przekazywano sobie Wałęsę w charakterze „przesyłki”. Miał powody, by się bać. To musi być w filmie pokazane. Także późniejsze kuszenie przez komunistyczne władze w ośrodku internowania. Co by było, gdyby uległ, wystąpił po 13 grudnia w telewizji, złożył samokrytykę? – Gdyby się wtedy sprzedał, byłoby po Solidarności – mówi Głowacki, który jest zdania, że właśnie w tym czasie Wałęsa pokazał swą wielkość.

Może zatem dlatego nie udała się Mrożkowi „Alfa”, że Wałęsa bywał bohaterem nie tylko mrożkowskim, ale także szekspirowskim?

Nie da się ukryć, film o Wałęsie to ryzykowne przedsięwzięcie. Zarówno dla Wajdy, jak i dla Głowackiego. Nie tylko dlatego, że jego główni bohaterowie wciąż żyją, a niemal każda próba opowiedzenia naszej najnowszej historii kończy się awanturą. (Czego doświadczył też niemiecki reżyser Volker Schlöndorff, który w dobrej wierze zrobił film o Annie Walentynowicz zatytułowany „Strajk” i był oskarżany o manipulacje oraz kłamstwa).

Jak wszystko u nas, film będzie oceniany w kategoriach politycznych. Komu służy, po której stronie sceny politycznej się opowiada. – Nie ma takiej możliwości, żeby wszystkim sprawić przyjemność tym filmem – zdaje sobie sprawę Głowacki. – Z góry wiadomo, że jedni będą uważali, że jest za mało źle o Wałęsie, drudzy, że za mało dobrze, a jeszcze inni, że w ogóle nie o to chodzi. Już się zresztą ukazały pierwsze recenzje. Tak się składa, że krytyczne. To skądinąd całkiem nowy zwyczaj – ocenianie filmu, zanim jeszcze powstał.

Tymczasem jeszcze nawet scenariusz nie jest ukończony. Wajda opowiadał w wywiadach, że w finale widzi Wałęsę wygłaszającego słynną mowę w Kongresie amerykańskim, rozpoczynającą się od słów „My, naród”. Głowacki zdradza, że zostało mu do napisania końcowe 15 minut filmu. To bardzo dużo, i nadal nie ma pewności, jak film się zakończy. A już w przyszłym tygodniu musi oddać gotowy scenariusz. Spotykam się z pisarzem na Krakowskim Przedmieściu, którym przed chwilą przeszła potężna demonstracja Solidarności. Niektórzy jej uczestnicy, zmęczeni, przysiedli w okolicznych barkach. O nich, czyli o tym, co się stało z ideami zrodzonymi w Sierpniu 1980 r., też będzie ten film.

I jeszcze jeden szczegół. Film nie będzie zatytułowany ani „Człowiek z nadziei”, a był kiedyś taki pomysł, ani – jak podawała do niedawna prasa, „My, naród”. Kiedy mniej więcej za rok wybierzemy się do kina, zobaczymy na ekranie prosty jednowyrazowy tytuł: „Wałęsa”.

 

 

Rozmowa z Robertem Więckiewiczem, aktorem, który ma zagrać Lecha Wałęsę

Joanna Cieśla: – Czy udział w produkcjach opisujących najnowszą historię Polski to szczególne wyzwanie?
Robert Więckiewicz: – Z perspektywy aktora to wyzwanie podobne jak przy innych filmach. Ważne jest, żeby pokazać prawdę psychologiczną, prawdę emocji, motywacje bohaterów. Nie grałem w zbyt wielu produkcjach historycznych; właściwie taka była tylko „Różyczka” i w jakimś sensie „Zwerbowana miłość” – sensacja, ale mocno osadzona w realiach transformacji.

Polskie kino współczesne coraz częściej jest interpretowane w kategoriach politycznych, na przykład film Jacka Bromskiego „Uwikłanie” bywa odbierany jako pisowski opis rzeczywistości. Czy podejmując decyzję o przyjęciu roli, zwraca pan uwagę na to, czy scenariusz jest zgodny z pańskim poglądami?
Ważna jest jakość scenariusza i roli. Nie sądzę, żebym zagrał ojca Rydzyka w filmie robionym za jego pieniądze, chociaż być może byłaby to postać ciekawa do grania. Mam kłopot z laurkami czy z graniem postaci nieskazitelnych, bo po pierwsze nie wierzę, że tacy ludzie istnieją, a po drugie, gdy nie ma jakiegoś pęknięcia, nie ma czego grać.

Nikt z nas nie widział jeszcze scenariusza filmu o Lechu Wałęsie, ale możemy być pewni, że ten film będzie odbierany bardzo rozmaicie.
O, na tysiąc procent on wzbudzi spory! Bo sam Lech Wałęsa jest postacią absolutnie nietuzinkową, z niebywałą historią triumfów i porażek. Aż się prosi, żeby go „rozwałkować”, przenicować, nie wystawiać mu pomnika. Jest człowiekiem, który się zmaga i sam ze sobą, i z rzeczywistością na tym najwyższym poziomie, bo wszyscy te jego zmagania widzą. Jestem więc przekonany, że – jeśli ten film powstanie – posypią się gromy, bez względu na to, jaki będzie. I to dobrze. Film nie może być letni.

Jaki ma pan stosunek do Lecha Wałęsy i do transformacji?
O swoim stosunku do Lecha Wałęsy nie będę się wypowiadał – to moja prywatna sprawa. A jeśli chodzi o transformację, odpowiem tak: jestem na wakacjach, na które mnie stać, mam pracę, więc uważam się za szczęściarza. Załapałem się. Ale znam mnóstwo ludzi, którzy się na transformację nie załapali.

Z filmem o Wałęsie jest jeszcze taki problem, że również sam bohater może rozmaicie zareagować.
Wiadomo, że filmy o ludziach, którzy żyją, to wielkie ryzyko, trzeba jeszcze uważniej niż zwykle wyważyć proporcje. Ale też aktor jest tylko ogniwem całości przedsięwzięcia – na początku jest autor scenariusza, najsilniej odpowiedzialny za wizję postaci, potem reżyser. Osoba grająca wypełnia stwarzane przez nich ramy. Oczywiście, byłoby miło, gdyby osoba portretowana jakoś zaakceptowała ten swój obraz, z jego wygodnymi i niewygodnymi momentami.

Odrzucił pan rolę w „Westerplatte”, bo nie podobał się panu scenariusz. Czy propozycję Andrzeja Wajdy – zagrania roli dojrzałego Lecha Wałęsy – przyjął pan bez poznania scenariusza?
Nie wyobrażam sobie, że mógłbym odrzucić zaproszenie do współpracy z Andrzejem Wajdą. Zwłaszcza gdy mowa o takiej roli.

Polityka 28.2011 (2815) z dnia 07.07.2011; Kraj; s. 22
Oryginalny tytuł tekstu: "Ani z marmuru, ani z żelaza"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną