Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Przegrana gra Andrzeja Leppera

Lepper triumfujący. Lepper triumfujący. Piotr Męcik / Forum
Był populistą pierwszej generacji, takim od cen żywca i złej Brukseli. Politycznie musiał przegrać z populistami nowszymi, sprytniejszymi, twardszymi. Nie miał już żadnych szans na powrót. Może to ostatecznie zrozumiał?
Lepper walczący.Jarosław Stachowicz/Forum Lepper walczący.
Lepper wkraczający na salony.Forum Lepper wkraczający na salony.

Po śmierci Andrzeja Leppera słowem najczęściej się pojawiającym był „szok”. Rzeczywiście, samobójcza śmierć najmniej pasuje do tego właśnie polityka. Organizator blokad, awantur, gwałtownych protestów, oblegający Sejm na czele zbuntowanych rolników, chłoszczący dzierżawców, watażka słynący z bezwzględności, wydawał się najsilniejszym, najtwardszym z polskich polityków. Co go powaliło? Depresja, o której dziś tyle się mówi? Nadmiar kłopotów wszelakich – od rodzinnych, finansowych, po sądowe – i kres kariery politycznej? Możliwe. Prosty absolwent technikum zawodowego spadał z bardzo wysokiego konia, bo na zbyt wysokiego konia siadł czy też został na niego posadzony.

Warszawska siedziba Samoobrony w czasie, gdy Lepper był wicepremierem, wyglądała zaiste niezwykle. Byłam tam raz i Lepper z dumą pokazywał mi gabinet-ogród – całą ścianę, a na dobrą sprawę pół pokoju, zajmowała pieczołowicie pielęgnowana zieleń. Między mnóstwem roślinności jakieś strumyki, miniwodospady, specyficzny mikroklimat. Dalej gabinet, w którym przyjmowano gości. Wszystkie meble z jelenich rogów i skór, takie same dekoracje na ścianach, coś takiego czasem zobaczyć można było w magnackich siedzibach, w salonikach myśliwskich, ale na mniejszą skalę.

Dla Leppera był to szczyt światowego szyku, dla wielu gości zapewne szok i bezguście, ale wszystko było tam wyjątkowe. O zieleń dbały pracownice biura, meble wykonał polski rzemieślnik, podobno specjalnie dla szefa Samoobrony. To biuro było przedmiotem jego dumy, świadectwem, jak daleko zaszedł. Rzeczywiście, zaszedł daleko, zdecydowanie zbyt daleko. Wtedy nosił już świetnie skrojone garnitury, szpanował elegancją, opalenizną, dobrymi wodami toaletowymi, tabloidy goniły za jego nagim torsem na sejmowym basenie.

Po śmierci przypominano jego życiorys. Dość typowy jak na obszary pegeerowskie, choć skończenie technikum zawodowego w tych środowiskach nie było powszechne. Praca w stacji hodowli roślin, służba wojskowa, porywczy charakter, jakieś amatorskie próby pięściarskie, wreszcie stanowisko kierownicze, a potem próba gospodarowania na własnym, co w peerelowskiej rzeczywistości – kiedy kredyt nie był kredytem, a każdy kłos był na wagę złota, a więc kosztów nikt nie liczył – wydawało się zajęciem bezpiecznym.

Lider w dresie

I wreszcie pętla kredytowa po 1989 r., która dotknęła nie tylko jego i zjednoczyła grupę zadłużonych. Tak powstała Samoobrona. Rodziła się w początkach 1990 r. na naszych dziennikarskich oczach: na skwerku przed Sejmem pojawił się namiot protestujących rolników. Do tej grupki wychodzili parlamentarzyści, bo każdy polityk jest czuły na los prostego człowieka, zwłaszcza w otoczeniu mikrofonów i kamer, a tych nie brakowało. Kiedy w Sejmie nie działo się nic podniecającego, zawsze można było liczyć na ostre słowa zadłużonych, kontynuujących tygodniami swój protest, i już dziennikarski materiał był gotowy. I tak sprawa stawała się coraz głośniejsza, aż wreszcie pojawiło się hasło „Balcerowicz musi odejść”, pierwsze blokady, marsze gwiaździste, ataki na Sejm, kiedy to omal nie wdarto się do jego wnętrza, a narzędziem walki były wielkie, ogołocone z mięsa bydlęce żebra.

Na czele stał Lepper w przepoconych podkoszulkach, bluzach od dresu, bazarowych kurtkach. Rósł w siłę. Chociaż był to czas, kiedy protestów nie brakowało, Lepper szybko zaczął mieć pozycję szczególną. Nie ma co ukrywać, politycy solidarnościowi jakoś nigdy nie mieli pomysłu na polską wieś, ludowcy dopiero się przekształcali, wychodząc z zeteselowskiej skóry, chłopskie organizacje solidarnościowe były słabe i skłócone. Czas dla chłopskiego demagoga był więc znakomity i Lepper, niewątpliwie obdarzony instynktem politycznym, mający prawo za nic, dość szybko zyskiwał polityczną pozycję. Zaczynała się wielka kariera, w stylu – co czasem wypominano – Nikodema Dyzmy.

Spotykał się z nim prezydent Lech Wałęsa, znalazł sojusznika w słabych związkach rolniczych, bywał przyjmowany przez ministrów. Stał się częstym gościem telewizji publicznej, w której potrzebny był twardy głos prostego człowieka i eksperta od rolnictwa zarazem. Nie sprawdzał się tylko przez lata w wyborczych zawodach. Wydawał się potężny, ale przegrywał kolejne wybory. Czy bywał pionkiem w politycznych grach? Zapewne tak, zapewne myślano, że da się go oswoić, był przecież taki zgrzebny, ale podłoże chłopskich buntów było realne, proste zaś hasło „Balcerowicz musi odejść” jak mało które trafiało do społecznej wyobraźni. Transformacja była dla bardzo wielu Polaków traumatycznym doświadczeniem. Można powiedzieć, że Lepper trafił na swój czas.

Nie wiem, co było dla niego chwilą największego triumfu – czy moment, kiedy prezydent Lech Kaczyński powoływał go na stanowisko wicepremiera i tym samym pozwalał wkroczyć na najwyższe piętra polityki? To zresztą szef Samoobrony walnie przyczynił się do zwycięstwa Lecha Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich, przekazując mu swoje 2 mln głosów.

Czy wówczas, kiedy zdesperowany Leszek Miller, jeszcze niedawno uważany za żelaznego kanclerza, wołał przez sejmową salę: Andrzej, pomóż!, nie chcąc dopuścić do przyjęcia sprawozdania komisji rywinowskiej w wersji Zbigniewa Ziobry, postulującej postawienie Millera przed Trybunałem Stanu?

Czy też chwila, kiedy to przy okazji powoływania komisji śledczej, zwanej bankową (która zresztą zakończyła szybko swój żywot, obalona werdyktem Trybunału Konstytucyjnego) siedział jako wicemarszałek Sejmu na najwyższym krześle, a niżej na trybunie stał Leszek Balcerowicz, wezwany do tłumaczenia się przed salą, która w większości miała jeden cel – dopaść wreszcie Balcerowicza. W każdym razie była to scena symboliczna dla drogi, jaką przeszedł Andrzej Lepper.

Przekraczanie granic

„Tu już wersalu nie będzie” – to słynne zdanie Leppera, kiedy Samoobrona wreszcie weszła do Sejmu w 2001 r. Nie było. Były blokady mównicy, oskarżenia znanych polityków o przyjmowanie łapówek, były zwarte szeregi lepperowskiej gwardii przemierzającej wspólnie korytarze, bo wyraźnie w grupie czuli się raźniej, był wreszcie wódz. I była postępująca destrukcja polskiej polityki, gwałtowne obniżenie poziomu debaty, posługiwanie się populizmem jako narzędziem podstawowym, było też nieustanne burzenie coraz bardziej wątłego konsensu wobec konieczności przeprowadzania reform.

Powiedzieć dziś, że wszystkiemu winny jest Lepper, w czasie gdy populizm – zwany czasem dla niepoznaki miękkim – panuje w polityce praktycznie bez ograniczeń, byłoby grubą przesadą. Jednak nawet najbardziej dramatyczna śmierć nie może przekreślić tego, co Lepper wniósł do polskiej polityki: brutalnego języka, pomówień, demagogii na skalę wcześniej niespotykaną, twardego populizmu, przekraczania kolejnych granic, które wydawały się nie do przekroczenia. Przynajmniej w wydaniu parlamentarnym, gdyż kiedy idzie o uliczne protesty, bywali od Samoobrony lepsi, choćby górnicy. Był więc Lepper destruktorem polskiej polityki, bezwzględnym, często cynicznym.

Pamiętam scenę w jego gabinecie, kiedy to już jako wicepremier zaprosił mnie, aby opowiedzieć, jak premier Kaczyński nasyła na niego wszelakie służby i chce mu rozbić partię. Nagle telefon, jak się okazało, z Radia Maryja, którego był już wtedy częstym i pożądanym gościem. I nagle w krótkiej przerwie w normalnej politycznej rozmowie ze mną, w której padały normalne polityczne oceny, a miewał je czasem dość przenikliwe, widzę zupełnie innego Leppera, który znów opowiada o złodziejskiej prywatyzacji, o bandytach liberałach. I gładko do słuchawki płynie cały ten, aż nazbyt dobrze znany, repertuar, tak jakby nie był wicepremierem, ale szykował się na kolejną barykadę. Skończył swój komentarz do jakiejś radiomaryjnej audycji i, być może nawet trochę zażenowany, powiedział: widzi pani, trzeba mówić do różnych wyborców.

Mówi się dziś czasem, że Lepper miał sporo politycznych talentów, tyle że słabo oszlifowanych. W jego partii byli tacy, którzy szli za nim od pierwszych blokad, i tacy, którzy podczepiali się pod nią, gdy zaczęła rosnąć w siłę. Była to niewątpliwie partia specyficzna, złożona z ludzi często z wyrokami lub śledztwami na karku, którzy dobrze czuli się w swoim towarzystwie, gdzie każdy miał swoje wyznaczone miejsce. Czy jej obyczajowość odbija seksafera, która stała się jednym z powodów upadku Leppera? Zapewne w jakiejś części tak, ale o owej obyczajowości i ustalonej hierarchii świadczy też gorliwość, z jaką kobiety Samoobrony broniły swoich mężów podejrzewanych o seksualne wykorzystywanie pracownic. W Samoobronie jak w lustrze też odbijała się jakaś część polskiego społeczeństwa, pewien rys jego mentalności. „– Czy można zgwałcić prostytutkę?” – pytał wyraźnie i autentycznie zadziwiony podejrzeniami wobec swojego europosła Lepper. Przecież nie on jeden tak myślał, on tylko ten sposób myślenia wyniósł na wysokie piętra władzy. Taka była jego „polityczna poprawność” i choć próbował się jako wicemarszałek Sejmu czy wicepremier nieco ograniczać, to, co było autentyczne, wychodziło na jaw dość często.

Przy tym wszystkim bywał Lepper politykiem racjonalnym i przewidywalnym wówczas, kiedy poczuł ciężar władzy, zwłaszcza kiedy został wicepremierem i ministrem rolnictwa. Szybko porzucił antyeuropejskie hasła, kiedy zobaczył, jak wieś korzysta na dopłatach bezpośrednich. Szybko zrozumiał metody rządzenia Jarosława Kaczyńskiego i to ciągłe poszukiwanie układu, które początkowo wydawało mu się jakimś dziwactwem, potem coraz bardziej go przerażało. I to nie tylko dlatego, że być może sam czuł się zagrożony. Wszelkie wielkie wizje przebudowy państwa czy moralnego wzmożenia były mu z gruntu obce.

Mówi się, że był politykiem sprytnym, ale przy całym swoim sprycie i często prawidłowych politycznych kalkulacjach dał się jednak podejść. Nie przewidział bezwzględności, z jaką Jarosław Kaczyński będzie dążył do unicestwienia Samoobrony, najpierw poprzez próbę rozbicia mu partii metodą wyłuskiwania posłów, a potem prowokacją w Ministerstwie Rolnictwa, by pogrążyć samego Leppera.

Upadł, nie wstał

Swoją rozgrywkę z Kaczyńskim Lepper sromotnie przegrał, okazał się za słabym graczem. Przy całej swojej bezwzględności trafił na twardszych zawodników. Nie dostrzegł, że stale jest traktowany przedmiotowo, że nie kontroluje sytuacji. Dostał atrybuty władzy, ale nie samą władzę. Okazał się w istocie amatorem wśród zawodowców. Nie spostrzegł, kiedy jego możliwości, kompetencje i umiejętność dostrzegania zagrożeń wyczerpały się.

Paradoksalnie, kiedy objął najwyższe w swej karierze rządowe stanowiska, jego los był już przesądzony. Było jasne, że Kaczyński nie wybaczy mu tego, iż dwukrotnie musiał go powoływać na swojego zastępcę w rządzie, w tym raz po solennym przyrzeczeniu pod Stocznią Gdańską („w świętym miejscu”, jak sam je wtedy nazwał), że nigdy już nie będzie rozmawiał z ludźmi „o marnej reputacji”. Polityczna likwidacja Samoobrony była tylko kwestią czasu.

Dla Kaczyńskiego był Lepper narzędziem służącym do sięgnięcia po władzę i przeprowadzenia kilku zmian, uważanych przez zwolenników IV RP za najważniejsze (likwidacja WSI, lustracja). Potem ten instrument należało szybko odrzucić, bo przecież taki sojusz mocno uwierał żoliborskiego inteligenta i jego akolitów, w tym nawet najbardziej życzliwych PiS dziennikarzy.

Ale to nie Kaczyński pierwszy grał Lepperem, wcześniej z izolacji Samoobrony zrezygnował SLD, wybierając go na wicemarszałka Sejmu (bo takie są wymogi demokracji – tłumaczono – przecież Lepper wyrósł na trzecią polityczną siłę). Ta wicemarszałkowska kariera szybko zresztą skończyła się odwołaniem.

Andrzej Lepper był niewątpliwie zjawiskiem osobnym w polskiej polityce, wywarł wpływ na jej kształt, ale jego czas przeminął. Nie tylko na skutek afer, niekończących się procesów, upadku z wysokiego stanowiska. Przeminął dlatego, że nie ma już na wsi takich pokładów niezadowolenia, na których budował swoją karierę (co nie znaczy, że nie ma biedy). Wejście do Unii zrobiło swoje. Jego czas przeminął także dlatego, że wzmocniło się PSL, które ciągle siłą tradycji zagospodarowuje część wiejskiego i małomiasteczkowego elektoratu, a dla części bardziej konserwatywnej, katolickiej ważniejsze, bardziej wyraziste, przemawiające do emocji stało się PiS.

Dla Samoobrony nie ma już miejsca, chyba że wśród politycznego planktonu. Andrzej Lepper musiał to dobrze rozumieć, bo tak naprawdę nigdy nie zbudował samodzielnej partii, z wszystkimi atrybutami nowoczesnego, demokratycznego ugrupowania, z ideologią, programem, innymi wyrazistymi liderami. Samoobrona w swej istocie pozostała rolniczym związkiem zawodowym, a partię utworzono bardziej z powodów wyborczej procedury.

W gruncie rzeczy Lepper został sam. Po jego śmierci media zarzuciły nas wspomnieniami najbliższych współpracowników i okazało się, że nawet ci z najbliższej gwardii mieli z nim ostatnio kontakt dwa, trzy miesiące temu, wspominano o jakichś rozmowach telefonicznych, ale naprawdę blisko nie współpracował z nim już prawie nikt. Poszli swoimi drogami, pozostali z własnymi, często trudnymi problemami. Dla niektórych te problemy to ciągle spadek po Samoobronie – z czasów, kiedy była znaczącą siłą i uważano, że wszystko im wolno, a prawo obowiązuje innych, ale nie nas.

Pozostały też sprawy niewyjaśnione, choćby „afera gruntowa”, ciągle niemogąca doczekać się rzetelnego rozliczenia, ostatnio znów wyraźnie zbagatelizowana przez komisję śledczą, chociaż obalanie rządu przy użyciu służby specjalnej i być może prowokacji jest jednym z cięższych występków przeciwko demokracji. Komu dziś zależy jeszcze na jej wyjaśnieniu, skoro głównego aktora już nie ma? Pojawiają się za to rozmaite teorie spiskowe, łącznie z powątpiewaniem, czy Lepper rzeczywiście popełnił samobójstwo. W tę grę włączają się ludzie i środowiska, które kiedyś miały największy udział w jego pogrążeniu. Nie zmienia to faktu, że jedna z najdziwniejszych kart politycznej historii kraju i jedna z najdziwniejszych karier została ostatecznie zamknięta.

Polityka 33.2011 (2820) z dnia 09.08.2011; Temat tygodnia; s. 12
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną