Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Gdyby czołgi latały

Złomopodobne wojsko polskie

Jeśli chodzi o sprzęt, polska armia w dużej części to byt muzealno - tekturowy. Jeśli chodzi o sprzęt, polska armia w dużej części to byt muzealno - tekturowy. Piotr Płaczkowski / Reporter
Tomasz Siemoniak jest 16 ministrem obrony narodowej w ciągu ostatnich 21 lat. Trudno się dziwić, że wojskowi nie przywiązują się do swoich cywilnych szefów i działają tak, jak im wygodnie.
Polski wojskowi gonią za kolejnymi gwiazdkami, belkami i wężykami. W tym sporcie są mistrzami.Marek Lapis/Forum Polski wojskowi gonią za kolejnymi gwiazdkami, belkami i wężykami. W tym sporcie są mistrzami.
Wojsko może obudzi się z letargu pod wodzą nowego ministra, Tomasza Siemoniaka.Marcin Piasecki/Forum Wojsko może obudzi się z letargu pod wodzą nowego ministra, Tomasza Siemoniaka.

Już kilka godzin po oficjalnym ogłoszeniu dymisji Bogdana Klicha MON zaczął dostosowywać się do nowego szefa. Ustalono ceremoniał przekazania stanowiska – na bogato, z orkiestrą i kompanią reprezentacyjną. Zaproszono gości – całą wojskową wierchuszkę, łącznie z kapelanami. Pomalowano na czarno kratki odprowadzające wodę przed urzędem. Było dostojnie – ustępujący i przejmujący urząd minister pocałowali sztandar. Romantycznie – orkiestra grała utwory patriotyczne, a kompania reprezentacyjna maszerowała w kółko po malutkim podjeździe przed ministerstwem. I po wojskowemu – czarna farba na pomalowanych na ostatnią chwilę kratkach nie wyschła i lekko kleiła się do butów.

Na pożegnanie jeden ze współpracowników byłego ministra rzucił do dziennikarzy najświeższy żarcik: w armii pojawiła się nowa tradycja. Na Święto Wojska Polskiego prezydent będzie decydował, komu dać gwiazdkę, a premier – komu wręczyć sznur. Premier nie czekał jednak do 15 sierpnia i czystkę w armii rozpoczęto 4 sierpnia. Zaledwie dwa dni po objęciu urzędu przez nowego szefa. – Minister Siemoniak był dobrze przygotowany do tego ruchu. Wiedział kogo i za co zwalnia. Widać, że decyzje zapadły dużo wcześniej – mówi nam pracownik MON.

Skala cięć była zaskakująca. Tradycyjnie spodziewano się burzy na dole i lekkiego wiaterku na górze. Okazało się, że przeszedł huragan, i to zarówno na dole (10 zwolnionych oficerów różnego szczebla), jak i na górze. Oprócz trzech generałów (Anatol Czaban, Zbigniew Galec, Leszek Cwojdziński) zwolniono osoby zajmujące kluczowe stanowiska w MON. Z urzędem pożegnali się: wiceminister i emerytowany gen. Czesław Piątas, dyrektor generalny Jacek Olbrycht i dyrektor departamentu kontroli emerytowany gen. Andrzej Baran. Zwolnieni z reguły odmawiają komentarza. Generałowie nie wyglądali na zdruzgotanych. Może dlatego, że odchodząc z wojska przechodzą na emerytury, które w przypadku dwugwiazdkowego generała nie powinny być niższe niż 9 tys. zł.

Wojsko, z natury szanujące tylko silniejszych, bardzo szybko zmieniło zdanie o nowym ministrze. Świeżo po nominacji narzekali, że to kolejny cywil bez pojęcia o armii. Dwa dni później ci sami oficerowie chwalili zdecydowanie i rozeznanie w wojskowych niuansach. Jeśli minister Siemoniak rzeczywiście ma to rozeznanie, wie, że zaaplikowane armii zwolnienia nie są gwarancją uzdrowienia sytuacji. Organizacyjna zapaść w 36 Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego, opisana w raporcie Millera, to nie ewenement, ale raczej próbka całego stanu armii. Tylko że 36 SPLT można było ostentacyjnie i dla przykładu rozwiązać. A resztę armii trzeba będzie jednak naprawiać.

O szybkich efektach można zapomnieć. – Gdyby czołgi umiały latać, tobyśmy więcej takich tragedii mieli – mówi gen. Waldemar Skrzypczak, były dowódca wojsk lądowych. Problem polega na tym, że polskie czołgi nie tylko nie potrafią latać, ale za kilka lat nie będą też już jeździć. Ostatni nowy polska armia kupiła w 1999 r.

Kronika zapowiedzianej tragedii

Obwinianie Bogdana Klicha o doprowadzenie wojska do zapaści to uproszczenie. Przeciwnie, za jego czasów trochę się poprawiło. Ale do odrobienia były zaniedbania sprzed wielu lat. – Od połowy lat 90. dostawaliśmy coraz mniej na paliwo i naprawy sprzętu. Około 2004 r. sięgnęliśmy dna. Samoloty stały na kołkach, bo notorycznie brakowało części zamiennych. A średni nalot wynosił 40 godzin. Pilot z takim nalotem z trudem utrzymuje nawyki. Kiedy obejmowałem stanowisko szefa sił powietrznych w 2005 r., zapisaliśmy, że co roku nalot musi rosnąć o 10 proc. – mówi gen. Stanisław Targosz, były dowódca sił powietrznych.

Z roku na rok obniżano więc wymagania. Ponad 6 lat temu zlikwidowano system klas pilotów. – Podzielenie pilotów na klasy wymuszało ciągłe podnoszenie kwalifikacji. Kontrolę nad przyznawaniem klas sprawowała niezależna komisja. Z czasem pilota oceniać zaczął jego własny przełożony, którego rozliczano z jakości szkolenia. Trudno oczekiwać, żeby bezwzględnie raportował o każdym niedociągnięciu – dodaje gen. Targosz.

Jednak zapewnienia ministra Klicha, że o złej sytuacji w armii nikt go nie informował, można włożyć między bajki. Pomijając artykuły prasowe, informacje o nieprawidłowościach dostawał również od instytucji, którym zdarzyło się kontrolować wojsko. 25 września 2009 r. rzecznik praw obywatelskich skierował pismo do szefa MON. Dokument był efektem kontroli przeprowadzonej w dwóch jednostkach – 41 eskadrze lotnictwa taktycznego w Malborku oraz Brygadzie Lotnictwa Marynarki Wojennej w Gdyni (kontrolę podjęto po skargach żołnierzy w kwestiach płacowych). Wnioski były niepokojące. Choć 41 eskadra pełniła dyżury bojowe, duża część samolotów była trwale niesprawna. Pozostałe latały, bo wymontowywano części z tych uziemionych. Urządzenia radiolokacyjne na lotnisku należały do najstarszych w kraju.

Raport pogrążał system zaopatrywania i zarządzania skontrolowanymi jednostkami. Ale największym odkryciem kontrolerów z urzędu RPO okazało się to, że część pilotów była źle wyszkolona i właściwie nie powinni zasiadać za sterami samolotów. Zwłaszcza naddźwiękowych myśliwców. – Dowódcy żalili się, że nie wiedzą, co robić z ludźmi, którzy formalnie ukończyli szkołę w Dęblinie. Ale nie mieli odpowiedniego przygotowania do latania – mówi jeden z pracowników RPO. Z dokumentów przesłanych przez wojsko wynikało, że mało który absolwent szkoły orląt w Dęblinie wylatał przepisowe 240–250 godzin. Większość posiadała zazwyczaj nalot rzędu 140 godzin. Część nawet mniejszy. Byli tacy, którzy na poddźwiękowych Iskrach zaledwie kilka razy wzbili się w powietrze. Z ich doświadczeniem zasiąść za sterami Mi 29 to tak, jakby przesiąść się z roweru do samochodu.

Dokumenty przesłane do RPO opatrzone zostały klauzulą poufne. Pod decyzją podpisał się były zastępca dowódcy sił powietrznych. Mimo to główne tezy raportu przeciekły do mediów. Dowództwo sił powietrznych bagatelizowało jednak wnioski i zapewniało, że tezy są wypaczone albo już nieaktualne. – Polityka informacyjna była jednoznaczna. Ani słowa o kłopotach. Nawet jeśli coś ujrzało światło dzienne, mieliśmy prostować. Tłumaczyć, że autor nie zna się na lotnictwie albo czegoś nie zrozumiał. Takie polecenia szły z MON i Sztabu Generalnego – mówi były rzecznik sił powietrznych, emerytowany mjr Marcin Rogus.

Kiedy na początku kwietnia 2011 r. ppłk. Leszkowi Błachowi w odstępstwie dwóch dni zgasł silnik w jego Mi 29, na stronach sił powietrznych opisano to, nie wchodząc w szczegóły, jako „incydent lotniczy”. 3 maja dowódca sił powietrznych gen. Lech Majewski uroczyście nagrodził bohaterskiego pilota kordzikiem lotniczym z dedykacją. O szczegółach „incydentu” z ppłk. Błachem nie można porozmawiać bez zgody przełożonych. – Gdyby nie fakt, że Leszek to świetny pilot, mogłoby być różnie. Z tymi silnikami jest jakiś grubszy problem, bo niedawno były naprawiane, i to za bardzo duże kwoty. Nasi piloci polecieli na ćwiczenia do Hiszpanii i tam ich uziemili na cztery tygodnie. Nie przypominam sobie, żeby ktoś się tym chwalił – mówi jeden z pilotów.

Dowódca sił powietrznych jest w trudnej sytuacji. Po reformie struktur główny inżynier sił powietrznych jest podwładnym szefa inspektoratu wsparcia. Szef lotników musi się zwracać do niego na piśmie. Choć nie odpowiada za techniczną gotowość sprzętu, rozliczany jest z wykonanych zadań. – To jakaś paranoja. SU 22, zgodnie z instrukcją producenta, powinny mieć wymieniane podzespoły po wylataniu ściśle określonego cyklu. U nas się tego nie przestrzega. Podzespoły są kontrolowane i dopuszczane do dalszego użytku. Producent chyba wiedział, co robi, określając żywotność wyprodukowanego przez siebie sprzętu. To jest proszenie się o kolejną katastrofę – mówi jeden z pilotów.

Piloci meldują o tym dowódcy. Dowódca melduje swojemu przełożonemu. A proceder cały czas trwa. Nie każdy wytrzymuje to nerwowo. Tym bardziej że system świadczeń wojskowych postawiony jest na głowie. Czynny pilot Mi 29 w stopniu kapitana zarabia ponad 7 tys. zł. Po przejściu na emeryturę dostaje 5 tys. 200 zł. W normalnej sytuacji piloci, którzy osiągnęli już wszystko za sterami, uczyliby swoich młodszych kolegów. Ale – jak podkreślają wszyscy rozmówcy – do normalnej sytuacji w polskim wojsku daleko.

Armia bez dna

Podobne jak piloci problemy ma cała armia. Zapaść sprzętowa dotknęła marynarki wojennej. Od ponad 20 lat marynarze czekają na nowoczesny okręt wojenny. Siły lądowe mogą niby uchodzić za sprzętową potęgę. Serce rośnie, gdy czyta się oficjalne dane na stronie MON. 711 czołgów, 1296 wozów bojowych, 796 jednostek artylerii różnego typu i 131 śmigłowców. – Zdecydowana większość czołgów to typ T 72, sprzęt poprzedniej generacji. Ponad tysiąc wozów bojowych to BWP 1. Chcieliśmy je sprzedać jeszcze w latach 90., ale nawet Angola ich nie kupiła. Później był pomysł, żeby je unowocześnić. Okazało się, że to bez sensu. Artyleria jest w większości krótkiego zasięgu. A połowa śmigłowców niebawem utraci zdolność do latania – bezwzględnie wylicza gen. Skrzypczak. Problem jest nie tylko ze sprzętem. Główny nacisk szkoleniowy kładziony jest na tych, którzy jadą do Afganistanu.

Zdecydowanie najlepszym i najnowocześniejszym rodzajem są wojska specjalne. Ale zdaniem specjalistów, dyskwalifikuje je brak śmigłowców, na które od lat nie ma pieniędzy. A cały kraj pozbawiony jest efektywnej obrony przeciwlotniczej, więc niezależnie, co kupimy, i tak wróg może to zniszczyć, nawet nie stając na polskiej ziemi. Na system obrony przeciwlotniczej również od lat nie ma pieniędzy.

Wojskowi jak mantrę powtarzają, że na armię trzeba więcej i więcej pieniędzy. Tylko że na polską armię wcale nie wydajemy mało. W tym roku jej utrzymanie kosztować nas będzie 27 mld zł. W przyszłym może nawet dwa miliardy więcej. – Jeśli odejmiemy od tych kwot ponad 5 mld, które wydajemy na wojskowych emerytów, i z tej sumy wyliczymy pieniądze na zakup sprzętu, okaże się, że idzie na to 30 proc. budżetu. Mnóstwo pieniędzy, ale efektów jakoś nie widać – mówi jeden z cywilnych specjalistów do spraw armii. Jego zdaniem system jest nieefektywny, bo armia jest za duża. – Za dużo budynków, za dużo gruntów, za dużo ludzi. A na dodatek wojsko samo z siebie jest bardzo drogie. Godzina lotu odrzutowego myśliwca kosztuje 80 tys. zł. To dlatego armia jest workiem bez dna. Samo utrzymanie gruntów i nieruchomości kosztuje wojsko 2,3 mld rocznie. Odchudzanie trwa, ale ciągnie się latami. W kompleksie wojskowym przy ul. 11 Listopada w Warszawie ostatnia wojskowa instytucja przestała działać 31 grudnia 2010 r. Wojskowi zaproponowali, że oddadzą kompleks do końca 2018 r. To oznacza, że jeszcze przez 8 lat musieliby płacić podatki od ponad 2 ha i kilku sporych budynków.

W tym roku już widać, że armia nie zrealizuje zakupów i inwestycji za ponad 500 mln zł. Okazało się, że po raz kolejny nie udało się przygotować przetargów na czas. Część sprzętu, np. pistolety, na które chciano przeznaczyć 30 mln, uznano za wydatek zbędny. A do planu został wpisany inny, jak np. wzmocnione silniki do śmigłowców, choć nie ma takich silników gdzie kupić.

Reforma reformy

Działania nowego ministra obrony narodowej wojskowi określają mianem „rozpoznanie bojem”. Nie tylko przemeblował swój gabinet. Dokonał też zmiany stylu. Wyraźnie odsunął od siebie generałów, skupił się na cywilach. Mianując posła Czesława Mroczka na pierwszego wiceministra, zagwarantował sobie silne zaplecze w parlamencie, którego Bogdan Klich nie miał. A jednocześnie dużą wiedzę merytoryczną, którą Mroczek wyniósł z prac w sejmowej komisji obrony narodowej.

Minister Klich uchodził za człowieka, który uległ lobby wojskowemu. Siemoniak to typ pragmatyka, który działa według reguły zasadności – mówi jeden z posłów PO. A szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego gen. Stanisław Koziej podpowiada, że zasadne jest dokończenie reformy armii, czyli odchudzenie struktur dowódczych. Obecnie jest aż 7 różnego rodzaju dowództw. – Ten system splajtował, co przyznał sam odchodzący minister Klich mówiąc, że nie wiedział, co się dzieje w armii – przekonuje minister Koziej. Jego zdaniem nie może być tak, że szef Sztabu Generalnego stawia zadania, realizuje je i jeszcze sam sprawdza, jak je zrealizował. – Przy takim systemie nie ma mowy o efektywnej, cywilnej kontroli.

U wojskowych rosnąca rola ministra Kozieja budzi grozę. Do dziś wypominają mu słowa, że lepszych jest pięć porządnych brygad niż 15 słabych. Większość ludzi w mundurach zachowuje się tak, jakby woleli jednak te 15. Jakie brygady będzie chciał mieć nowy szef MON, przekonamy się niebawem.

Polityka 33.2011 (2820) z dnia 09.08.2011; Polityka; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Gdyby czołgi latały"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną