GUS ogłosił, że po raz pierwszy od sześciu lat mamy ujemny przyrost naturalny. Dla demografów nie jest to informacja zaskakująca, minimalny sukces na polu dzietności notowany w kilku ostatnich latach w żaden sposób nie odwracał negatywnego trendu. W Polsce wciąż rodzi się za mało dzieci, żeby zapewnić państwu naturalną wymienialność pokoleń i uspokoić ekonomistów opierających sukces gospodarki na wystarczającej liczbie pracujących dorosłych.
Ponieważ raport GUS ukazał się w środku kampanii oraz dyskusji o finansowaniu edukacji, mogliśmy liczyć na natychmiastowy komentarz polityków. Tak więc Grzegorz Napieralski wyjaśnił, że wina za negatywny przyrost spoczywa na Platformie Obywatelskiej i Prawie i Sprawiedliwości, pod rządami których były i są zbyt drogie przedszkola oraz prawie niedostępne in vitro. Zalecił, by „ograniczyć niepotrzebne wydatki i przesunąć pieniądze na tę metodę”.
Z kolei lider PiS zarzucił PO, że za jej rządów więcej ludzi „umiera niż się rodzi” i poszedł jeszcze dalej: zapowiedział 10 bezpłatnych godzin w przedszkolu, by uchronić nas od postępującej, jak rozumiemy słowa prezesa, „cywilizacji śmierci”.
Można mieć tylko nadzieję, że liderzy tylko żartowali sobie z wyborców. Demografowie są zgodni: w Europie są bogate kraje, które ogromnym nakładem środków osiągają sukcesy w kwestii dzietności. Czynią to metodą prób i błędów. Nie wynaleziono bowiem doskonałego narzędzia w tym względzie. Polityka rodzinna w Polsce na razie raczkuje i zawodzi: brakuje pieniędzy i spójnych działań państwa. Żeby rodziło się więcej Polaków, potrzebne jest zaufanie do państwa i poczucie bezpieczeństwa materialnego rodzin, o które dość trudno w kryzysie.
Wracając do słów liderów o tanich przedszkolach: pięć lat temu mieliśmy 40 proc. mniej przedszkoli, ale też wyższy przyrost naturalny. Gdzie tu logika?