Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

R.E.M. nie całkiem odejdzie

Koniec legendarnego zespołu

R.E.M. byli rzadkim przykładem rockowego zespołu, który nie dał się ponieść sławie, panował nad swoją karierą i wiedział, kiedy zejść ze sceny.

Kilka hitów, z których grupę R.E.M. znają wszyscy – „Losing My Religion”, „Shiny Happy People”, „Everybody Hurts” czy „Man on the Moon” – to nie jest klucz do zrozumienia kariery tego zespołu. Oczywiście, mieć takie piosenki na koncie chciałby każdy, ale tutaj to raczej efekt uboczny długoletniej pracy czwórki kreatywnych muzyków, którzy z olbrzymią konsekwencją udowadniali, że zależy im na muzyce, a nie na sławie. Efektem tej konsekwencji, która w żadnym stopniu nie powinna zdziwić fanów grupy, jest również wczorajsze oświadczenie członków zespołu o tym, że kończą działalność. Ich dotychczasowe decyzje bywały świadome i przemyślane, więc również tę należy traktować jako poważną i ostateczną.

„Zawsze byliśmy zespołem w najprawdziwszym znaczeniu tego słowa” – tak decyzję o zakończeniu działalności tłumaczy Michael Stipe, lider i wokalista grupy. Rzeczywiście, stabilności składu można by im pozazdrościć. Od początku grali jako kwartet, z Billem Berrym na perkusji, Peterem Buckiem na gitarze i Mikem Millsem na basie. Kiedy Berry, po problemach ze zdrowiem, zdecydował się wycofać i skoncentrować na prywatnym życiu, reszta uszanowała jego decyzję, nie przyjmując na stałe nowego perkusisty do składu. Dopiero płyty z ostatnich dziesięciu lat mogą wskazywać na jakieś kompromisy między własną wizją, a poszukiwaniem nowej publiczności. Co – jak komentuje wielu krytyków – mogło być następstwem zburzenia tej zespołowej równowagi i odejścia Berry’ego.   

Przeboje są w ich wypadku mylące również dlatego, że żegnamy w pierwszej kolejności ikonę amerykańskiej sceny alternatywnej. Lepszym kluczem byłyby więc piosenki z lat 80.: „Radio Free Europe”, „The One I Love” czy „Fall on Me”. R.E.M. byli przez tamtą dekadę – to był trudny okres dla muzyki rockowej – grupą, która przechowywała tradycje lat 60., która odwoływała się do amerykańskich korzeni w czasie, kiedy było to niemodne. Ich najlepsze płyty z tamtego okresu zyskiwały uznanie w inteligenckich środowiskach akademickich Ameryki, grano je w radiach studenckich i dopiero stamtąd docierały na krajowe listy bestsellerów. O rocku alternatywnym jeszcze się nie mówiło – terminem, którym opisywano zaangażowaną społecznie, politycznie muzykę R.E.M., był raczej odwołujący się do tychże odbiorców „college rock”. Bardzo powoli nagrania zespołu docierały do europejskiej publiczności, do polskich odbiorców - nie mając szczęścia praktycznie przez całe lata 80. O ile nieźle orientowaliśmy się – dzięki publicznemu radiu – w brytyjskiej scenie alternatywnej, to ta rodząca się w USA była u nas długo zaniedbywana w mediach lub zwyczajnie niedoceniana. Nadrabialiśmy to na początku lat 90., przy okazji przebojowych płyt „Out of Time” i „Automatic for the People”.

Obie te płyty wyszły już w czasach, gdy R.E.M. mieli w Ameryce status klasyków, a przede wszystkim uznawani byli za jeden z najbardziej wpływowych zespołów, wręcz mistrzów dla całej nowej fali alternatywnego grania, ze sceną grunge na czele. Mimo niewielu czysto muzycznych podobieństw muzycy Nirvany odwoływali się właśnie do R.E.M., a w twórczości Pearl Jam słychać ten wpływ do dziś. Na grupę Michaela Stipe’a jako źródło inspiracji powoływały się również inne zespoły, między innymi ważny dla muzyki dwóch ostatnich dekad Pavement. Ten wpływ to być może największy sukces R.E.M. w kategoriach całej muzyki popularnej.

Co po nich pozostanie? Na pewno obszerna dyskografia, w tym wznowione niedawno najstarsze płyty, którymi warto się zainteresować w pierwszej kolejności. Poza tym Stipe z całą pewnością nie przestanie być naturalnym mentorem dla muzyków sceny niezależnej. Być może dalej będzie działał w przemyśle filmowym, w którym wspierał od lat 90. ciekawe nowe produkcje (m.in. „Być jak John Malkovich”, „Idol”). Buck nie przestanie pracować jako producent i zbierać płyt (ma ponoć oszałamiającą kolekcję amerykańskiej klasyki), wszyscy z całą pewnością będą się angażować – jak do tej pory – w okazjonalną współpracę z różnymi artystami, pozostając dobrymi duchami sceny muzycznej i wykorzystując pozycję, jaką zdobyli przez 31 lat kariery. Mało kto wychodzi z tego przemysłu po tylu latach z tak małymi stratami dobrego imienia. Łatwo śpiewać – jak znany polski zespół – „Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym”. Ale trudniej te słowa zamienić w czyn – jak R.E.M.

Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną