Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Porachunki z wyborcami

Co polska polityka mówi dziś o Polakach?

Pojawiło się rozróżnienie na naród, który opowiedział się za PiS, i społeczeństwo, a więc naród niepełny, jeszcze niedokończony albo zdegradowany, który wybrał Platformę i Ruch Palikota. Pojawiło się rozróżnienie na naród, który opowiedział się za PiS, i społeczeństwo, a więc naród niepełny, jeszcze niedokończony albo zdegradowany, który wybrał Platformę i Ruch Palikota. Mirosław Gryń / Polityka
Kto ich wybrał, jak można było na nich głosować? W okolicach PiS trwa ustalanie „winnych”, czyli dlaczego naród znowu się nie sprawdził. Oceny są skrajnie różne.
Zauważono odejście Polaków od paradygmatu romantycznego, zadowolenie się kruchą stabilizacją, poprzestawanie na celach małych, cynicznie wręcz pragmatycznych, rezygnację z wielkości.Mirosław Gryń/Polityka Zauważono odejście Polaków od paradygmatu romantycznego, zadowolenie się kruchą stabilizacją, poprzestawanie na celach małych, cynicznie wręcz pragmatycznych, rezygnację z wielkości.

Kiedy w 2007 r. PiS poniósł porażkę, politycy tej partii i jej zwolennicy tłumaczyli to przede wszystkim silnym atakiem mediów sprzyjających Platformie, mimo że wszystkie publiczne kanały radia i telewizji były wówczas w rękach PiS, oraz tworzeniem atmosfery histerii wymierzonej w braci Kaczyńskich i idee IV RP. Społeczeństwo było w miarę oszczędzane, może z wyjątkiem tzw. młodych, wykształconych z wielkich miast, co stało się w tamtym środowisku niemal obelgą. Wytykano im prowincjonalne pochodzenie, wykorzenienie, ślepe uleganie importowanym trendom, bezideowość. Pojawiło się pojęcie leminga, czyli bezrefleksyjnego zwolennika Platformy. Niemniej, jako tłumaczenie przegranej, dominował wątek wielkiej manipulacji, któremu bezwiednie poddała się duża część słabiej zorientowanych w realnej polityce i gorzej poinformowanych wyborców.

Po ostatnich wyborach i kolejnej klęsce PiS wyraźnie widać przesunięcie akcentów. Nadal silny jest motyw „nierównowagi medialnej”, tym łatwiejszy do użycia, że PiS teraz nie miał do dyspozycji publicznych mediów. W użyciu było określenie „partia TVN”, a za ugrupowaniem Kaczyńskiego opowiadały się media „niezależne” i „niepokorne” (czyli wydawnictw „Rzeczpospolitej”, „Gazety Polskiej”, koncernu Radia Maryja, licznych portali; z komentarzy tam zamieszczanych korzystaliśmy w tym artykule). Jednak stało się jasne, że przyczyna porażki jest głębsza, a teoria totalnej manipulacji już nie wystarcza, aby objaśnić, dlaczego tak złe i szkodliwe rządy Platformy zyskały tak wysoką aprobatę. Stąd w analizach prawicowych publicystów i ekspertów pojawiły się surowe oceny zachowań społecznych i poszukiwanie jakichś głębszych przyczyn wyborczego błędu.

Krucha stabilizacja

Pojawiło się rozróżnienie na naród, który opowiedział się za PiS, i społeczeństwo, a więc naród niepełny, jeszcze niedokończony albo zdegradowany, który wybrał Platformę i Ruch Palikota. Mowa czasami o anomalii społecznej, która spowodowała poparcie Tuska bez żadnych racjonalnych przesłanek, przy czym prawicowi publicyści, a zwłaszcza blogerzy sami walczą ze sobą, czy częściej stosować słowo „zdebilenie”, czy mówić o zbiorowym „amoku”.

Zauważono odejście Polaków od paradygmatu romantycznego, zadowolenie się kruchą stabilizacją, poprzestawanie na celach małych, cynicznie wręcz pragmatycznych, rezygnację z wielkości. W jednej z analiz można przeczytać, że Polakami rządzi strach przed sąsiadami. Dlatego wybrali Tuska, który gwarantuje, iż nie będzie się domagał wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej, aby nie drażnić Rosji, bo co mielibyśmy zrobić, gdybyśmy odkryli, że to jednak zamach? Wypowiedzieć im wojnę? Wyborcy w swojej masie zatem, kierowani pierwotnym instynktem samozachowawczym, postawili na polityka, który wierzy, albo chociaż udaje, w przypadkowość katastrofy z 10 kwietnia. Podobnie w przypadku „obrażania kanclerz Merkel”; w reakcji na słowa Kaczyńskiego również objawić się miała postkolonialna czołobitność wobec możnych, strach przed Niemcem – w efekcie postawienie na kogoś, kto potężnej kanclerz na pewno nie obrazi i nie narazi kraju na jakieś niemieckie retorsje.

Prawicowi publicyści widzą w tym degenerację, odchodzenie od suwerennej polityki, tracenie narodowej tożsamości i skazywanie się na ideową i mentalną peryferyjność. A także rozpaczliwe pragnienie pozostawania w europejskim głównym nurcie, co i tak się nie uda, gdyż Unia zaczyna się dzielić, spychając Polskę do roli drugorzędnej. Zauważają u Polaków „głęboką niechęć do zmian” i zastanawiają się, skąd to się bierze.

Są różne hipotezy. Jedna z nich głosi, że to wciąż pozostałość PRL, wspomnienie niedostatku, braku demokracji, lichości tamtego życia, wobec którego teraźniejszość i tak spełnia wymogi nowoczesności, daje nieporównywalne z przeszłością perspektywy. Dlatego każda zapowiedź zmian, rewolucji, konieczności przebudowy niemal wszystkiego, co zapowiadał Kaczyński, budzi instynktowny lęk i chęć zachowania status quo.

Inna hipoteza sięga jeszcze głębiej w przeszłość, do traumy II wojny światowej i okupacji, która ma wciąż mocno tkwić w zbiorowej podświadomości. A więc strach przed zdarzeniami gwałtownymi, przed eskalacją konfliktu, może nawet krwawego, i stawianie na tych, którzy przynajmniej werbalnie wydają się łagodniejsi. To dlatego słynny już spot Platformy, pokazujący przemoc ze strony kiboli i przepychanki pod Pałacem Prezydenckim, miał zrobić takie wrażenie. Ta ucieczka od radykalizmu, od otwartej konfrontacji, od nawet głośnego wyrażania swoich emocji wyraża się także w tym, jak trudno w Polsce zorganizować masową demonstrację. Jakby już samo wyjście ludzi na ulicę wzbudzało niechęć i strach.

Bo Polacy, mając do wyboru potencjalną zmianę i konflikt, a z drugiej strony stabilizację i choćby bezruch, zawsze bardziej poprą tę drugą opcję, pamiętając, że w historii tracili już wszystko. Powodzenie i szczęście kojarzą im się z kontynuacją, a nie rozumieją – zdaniem prawicowych komentatorów – że teraz trzeba aktywności, przewartościowania ocen, że nie jesteśmy jeszcze nudnym, mieszczańskim krajem z utrwaloną demokracją. Że jeszcze nie można spocząć na laurach. Ale Polacy już – jak widać – chcą spocząć; pragną sądzić, że to, co mają, to w zasadzie stan docelowy, tylko do poprawek. Rewolucja poza tym na pewno gwarantuje jakieś burzenie, nie daje żadnych gwarancji, że będzie się lepiej żyło, może nawet teoretycznie bardziej godnie, ale czy na pewno wygodniej? W tych prawicowych opisach polskich wyborców widać nawet jakiś wysiłek zrozumienia, choć z dużą domieszką goryczy i pogardy.

Krajobraz powyborczy

Po szoku przegranej przyszedł tam czas na analizowanie szans Prawa i Sprawiedliwości i tej całej umysłowej formacji na zdobycie społecznego poparcia i odzyskania władzy za cztery lata. Ale o ile przed wyborami, kiedy jednak jeszcze była jakaś nadzieja na zwycięstwo już w 2011 r., mówiono z optymizmem o powtórzeniu, w razie czego, drogi węgierskich konserwatystów, czyli pełnego zwycięstwa w 2015 r., o tyle teraz te nastroje wyraźnie się zmieniły. Wybory 9 października skorygowały myślenie o tych w 2015 r.

Nagle pojawiło się zwątpienie, że jednak Fidesz, partia idola naszej prawicy Viktora Orbana, to nie tyle PiS co PO-PiS, że Orban niebezpiecznie sympatyzuje z Tuskiem, że sytuacja w Polsce mocno się różni od węgierskiej i żadnych prostych analogii nie ma. Brak jakiegokolwiek przepływu elektoratu Platformy do PiS uzmysłowił, że to nie jest typowy układ władza–opozycja, że podział ma charakter znacznie głębszy. Jeśli na Węgrzech Orban zdobył wielkie poparcie (dziś już zresztą znacznie mniejsze), to musiał pozyskać dużą grupę dawnych sympatyków partii socjalistycznej. Układ sił w Polsce nie zdradza żadnych oznak takiego przepływu poparcia. Tym bardziej że w PiS widać wyraźny zawód postawą młodzieży, która zdawała się już ulegać rewolucyjnemu i antyestablishmentowemu czarowi PiS, ale nagle w dużym stopniu wybrała inną wersję rewolucji – „antychrześcijańską”. Stąd zakłopotanie prawicowych analityków i wątpliwość, czy scenariusz węgierski jest choć trochę realny.

Dominuje zatem raczej żarliwa wiara, bo trudno to inaczej nazwać, w ekonomiczną katastrofę i ogólne przebudzenie się Polaków. A najbliższe cztery lata, według tych ocen, należy przeznaczyć na budowanie „wolnościowej infrastruktury”, niezależnych mediów, wydawnictw, konsolidowanie prawicy i pozyskiwanie nowych środowisk. Nie widać jednak specjalnie ognia wiary. Raczej czekanie na cud, że coś się samo z siebie zmieni, niezależnie od starań PiS.

Powróciły też stare jak świat rozważania, co zrobić z prezesem, jak pozyskać z nim, czy wbrew niemu, centrowy elektorat, jak pozbyć się łatki ugrupowania nieobliczalnego. (Jedna z recept jest szczególnym dowodem bezradności; pewien publicysta zaapelował do PiS o połączenie sił z Markiem Jurkiem i wyeksponowanie w partii Kazimierza M. Ujazdowskiego. To pokazuje skalę zamieszania).

Z drugiej strony w Platformie, po zrozumiałej euforii, także nastał czas analiz. Elektorat PiS, jak się okazało, nie zmierza raźnie w stronę 15–20 proc., ale wciąż jest bliżej 30 proc. Z wyborów na wybory topnieje o dwa–trzy punkty, ale przy tym tempie partia Kaczyńskiego jeszcze długo będzie nie do pominięcia. Optymistyczny dla PO może być fakt, że ci, którzy zniechęcili się do Platformy, nie uciekają do PiS, bo to systemy całkowicie jak dotąd niekompatybilne. Wybierali raczej Palikota lub absencję.

Tym bardziej jednak wyborcy PiS jawią się z perspektywy Platformy jako grupa trwała, choć specyficzna, niedająca się podzielić i rozkruszyć, jak kamień na środku placu, o który jeszcze długo wszyscy będą się potykać. Wedle tych opinii Kaczyński wciąż czeka na przejęcie władzy, czyli na odpływ sympatii do Tuska, na niską frekwencję, na pogorszenie sytuacji, czyli na to co zawsze. Chce mieć swoje 30/40, czyli 30 proc. przy frekwencji 40 proc., kiedy to nawet mniejszość może mieć większość. To jest nieustanne zagrożenie dla Platformy. Ona je zresztą poczuła realnie tuż przed samymi wyborami, gdy notowania były – jak donoszono z różnych sondażowni – coraz sobie bliższe. I nagle okazało się, że Tusk ma z kim przegrać. A jeśli w sumie wyszło na jego, to między innymi skutkiem fatalnych błędów Kaczyńskiego w samym finale wyścigu i zapewne dzięki heroicznej walce samego Tuska.

Niemniej krajobraz powyborczy jest w PO, a już zapewne przez jej lidera i przywódcę widziany jako pozytywny i przypieczętowany wolą obywateli. To daje luksus kontynuacji koalicji i polityki, by nie powiedzieć filozofii politycznej, tak ostro negowanej przez opozycję, a już zwłaszcza przez PiS. I rzecz nie w koniunkturalizmie politycznym – jak jest ta filozofia polityczna często i dzisiaj przedstawiana – a w potwierdzeniu trafionej analizy dążeń i pragnień Polaków, którzy są raczej zadowoleni. A nawet jeśli nie są pojedynczo szczęśliwi, to na pewno chcieliby tacy być i dalecy są od zapisywania się do obozu ludzi pokrzywdzonych, o zniszczonych nadziejach, pragnących przede wszystkim rewanżu, awantury i zawieruchy.

Ostateczna rozgrywka

Obóz władzy, obóz opozycji i w ogóle wszyscy mają kłopot z oceną elektoratu i fenomenu Palikota. Jedni mówią o poważnym ruchu ludzi, których połączyła niechęć do nadmiernych wpływów Kościoła w państwie oraz hasła wolności gospodarczej i przyjaznego państwa. Inni zaś widzą w wyborcach Palikota lumpeninteligencję, miejską Samoobronę, nihilistycznych potomków tymińszczyzny, którzy zagrażają chrześcijańskiej, tradycyjnej tożsamości większości Polaków. Politycy PO wprost mówią, że wyborców Palikotowi napędził Kościół katolicki, tak jawnie wspierając PiS. Ludzie Kaczyńskiego natomiast uważają, że zwolennicy Palikota wywodzą się bezpośrednio z „motłochu, który sikał do zniczy” na Krakowskim Przedmieściu.

Politycy SLD widzą w palikotowcach fałszywą, wydmuszkową lewicę, happenerską błazenadę, za którą nie kryją się żadne prawdziwie lewicowe treści. Ale też mówi się o specyficznym rozjechaniu się w różne kierunki lewicowych wartości: elektorat SLD jest roszczeniowy, socjalny, ale zarazem konserwatywny, tradycyjny w sferze obyczajowej, także religijnej; wyborcy Palikota zaś przejęli opcję odwrotną – hasła lewicy kulturowej przy liberalizmie gospodarczym. Działacze Sojuszu na razie wyraźnie nie wiedzą, co z tym zrobić.

Typowa i powszechna jest zresztą opinia, i to wszystkich właściwie komentatorów, wypowiadających się z odmiennych nieraz punktów widzenia, że lewica musi jakoś się pozbierać i odbudować. Sukces nieobliczalnego Ruchu i osłabnięcie starego, przewidywalnego Sojuszu zdaje się martwić zarówno PiS jak i PO. Stąd apele, by dziewczyny i chłopcy z Rozbrat jakoś się zebrali i pozbierali, wzięli do roboty, ułożyli sobie jakiś program. Nie zdziwimy się, jeśli i Episkopat wezwie do mobilizacji działaczy SLD przeciw Ruchowi Palikota. Można nawet powiedzieć, że najbardziej krytyczni wobec Sojuszu są sami eseldowcy, a najbardziej łaskawi i litościwi dotychczasowi przeciwnicy zaniepokojeni, że wypada z gry dobrze znany żeton.

Tylko PSL przemyka się jak na razie po cichu, chyłkiem, nikt specjalnie nie poddaje analizie tego, co się z tą partią stało w wyborach. To zapewne największe zwycięstwo polityczne Pawlaka i kolegów: dostali tyle głosów, by teraz swoje wziąć w koalicji i spokojnie myśleć o następnych czterech latach. Ale i tu – co widać – źródełko wyborcze bije coraz słabiej.

Z powyborczych komentarzy wynika, że to były wybory w jakimś sensie przejściowe, że pokazały się procesy, które w najbliższych latach doprowadzą do głębszych zmian. A politycy już ustawiają się na kolejną „ostateczną rozgrywkę” za cztery lata.

Polityka 44.2011 (2831) z dnia 26.10.2011; Polityka; s. 26
Oryginalny tytuł tekstu: "Porachunki z wyborcami"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną