Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Wróżby dla gwiazd

Publicyści "Polityki" wróżą polskim politykom

Wyborcze rozdanie z 2011 dało wielu politykom drugi oddech. Z powodu kryzysu nie będzie im jednak łatwo oddychać pełną piersią. Wyborcze rozdanie z 2011 dało wielu politykom drugi oddech. Z powodu kryzysu nie będzie im jednak łatwo oddychać pełną piersią. Sergey Mironov / PantherMedia
W 2012 r. jedne gwiazdy polskiej polityki rozbłysną, inne przyblakną, a niektóre zapewne zgasną. Oto nasze przewidywania.
Trudny rok czeka dziennikarzy, czyli tych, którzy najczęściej oceniają polityków.EPA/PAP Trudny rok czeka dziennikarzy, czyli tych, którzy najczęściej oceniają polityków.

Minister plus. Pod koniec roku najjaśniej rozbłysła gwiazda Radosława Sikorskiego. Minister spraw zagranicznych od dawna należy do politycznej pierwszej ligi, cieszy się dużym społecznym zaufaniem, ale dopiero berlińskie przemówienie (przez opozycję nazwane hołdem berlińskim) uczyniło go politykiem z przyszłością. Może zostanie premierem? Prezydentem? Spekulacjom nie ma końca. Prawda, Sikorski już do prezydentury aspirował, ale prawybory w Platformie przegrał, co wyraźnie podcięło mu skrzydła. To było widać, gdyż często nie potrafi skrywać emocji.

Członkowie PO słusznie jednak zauważyli, a Polacy w wyborach to potwierdzili, że nie czas jeszcze na prezydenta dynamicznego, być może prowokującego konflikty, nieukrywającego ambicji, rzucającego wyzwania, czasem wręcz drażniącego. Wtedy, po smoleńskiej katastrofie, trzeba było koić rany. Bronisław Komorowski do tego się nadawał, Sikorski nie.

Teraz jednak może liczyć na więcej, mimo że w PO nie ma własnej frakcji, bo też jego pozycja w partii wynika ze stanowiska, jakie sprawuje w rządzie, a nie faktu, że wspinał się po szczeblach partyjnej kariery. Jego międzynarodowy sukces został dostrzeżony. Opozycja uczyniła z niego wroga na miarę Donalda Tuska, a opiniotwórcze elity w kraju, patrzące wcześniej na ministra spraw zagranicznych z pewną powściągliwością, teraz zmieniły zdanie. Dostrzegły odwagę i umiejętność powiedzenia tego, co trzeba, we właściwym czasie i we właściwy sposób.

Sikorski ma predyspozycje do zajmowania właściwie wszystkich wysokich urzędów w państwie. Ale o jego przyszłości w znacznej mierze decydował będzie Donald Tusk.

Buława marszałka. Swoją szansę dostała też Ewa Kopacz: ze stanowiska ministra zdrowia awansowała na marszałka Sejmu, tytularnie drugą osobę w państwie. Premier ma tę cechę, że potrafi już na starcie utrudnić życie tym, których wskazuje. Bronisława Komorowskiego umiejscowił niegdyś pod żyrandolem, Ewę Kopacz zaś jako swego przedstawiciela w Sejmie; sugerował, że Grzegorz Schetyna byłby zbyt samodzielny, mógłby prowadzić własną polityczną robotę, tworzyć opozycję, a marszałek Kopacz będzie bezwzględnie lojalna. To dość kontrowersyjna rekomendacja.

Odpowiedź na pytanie, czy Ewa Kopacz potrafi się usamodzielnić, może decydować o jej przyszłości politycznej. Nie chodzi tu o służebność wobec premiera i rządu. Ważniejsze jest to, czy pani marszałek potrafi wypracowywać kompromisy między ugrupowaniami, czy jej gabinet stanie się jednym z tych centralnych punktów, gdzie toczy się życie polityczne? Czy przez znaczną część klubu PO postrzegana będzie jako wysłanniczka premiera do pilnowania porządku obrad, czy też zbuduje sobie zaplecze politycznie przyjazne, w którym znajdą swe miejsce wszystkie frakcje Platformy?

Zaczyna w bardzo trudnych warunkach, kiedy pola do kompromisu z opozycją, a przynajmniej znaczną jej częścią, brakuje, a zawiedzionych ambicji w Platformie moc. Zaczyna w gruncie rzeczy samotnie, obciążona balastem niedokończonych, a często kontestowanych zmian w ochronie zdrowia. Jej oparciem jest jedynie zaufanie premiera. A czy Ewie Kopacz nie przechodzi przez głowę myśl, że mogłaby zostać kiedyś szefową PO? Najgorszy scenariusz dla marszałek Kopacz jest taki, że jej gabinet pozostanie przybudówką do Kancelarii Premiera.

Tak czy owak. Jak daleko sięga wyobraźnia Sławomira Nowaka, który dostał dość niezwykłą – jak na jego doświadczenie – szansę zbudowania sobie mocnej pozycji politycznej? I musi się teraz sprawdzić w bardzo trudnym resorcie transportu, budownictwa i gospodarki morskiej. Nowak spełniał się dotychczas, z lepszym czy gorszym skutkiem, na politycznych salonach. Był pierwszym doradcą premiera; przestał nim być po aferze hazardowej, mimo że nie miał z nią nic wspólnego. Znaczyło to tyle, że premier z niego zrezygnował. Obiecywano mu ważne pozycje w Sejmie, np. komisję spraw zagranicznych, której nie dostał; miał kłopoty nawet z wyborem do władz klubu.

Młody, postrzegany jako arogancki, może nawet niezły szef kolejnych wyborczych sztabów, ale w gruncie rzeczy polityk wagi koguciej. Do pracy w Kancelarii Prezydenta poszedł raczej z braku wyboru. U boku prezydenta nie błyszczał. Miał odpowiadać za kontakty z parlamentem, ale sukcesów nie zaliczył, a prezydenckie otoczenie, wywodzące się głównie ze środowisk Unii Wolności, na Nowaka patrzyło jak na ciało obce. Swoją partyjnością psuł ponadto kancelaryjną bezpartyjną harmonię.

Czasem mówi się, że Nowak dostał w rządzie właściwie placówkę łatwą (sam zresztą zabiegał raczej o pieczę nad sportem), bo jego poprzednik zrobił tyle, że teraz przyszedł czas przecinania wstęg. Ale kwestie transportu kolejowego ciągle czekają na rozwiązanie, perspektywy budownictwa są więcej niż mgliste, a o gospodarce morskiej ciągle mówi się jako o czymś potencjalnie ważnym, ale nie bardzo wiadomo dlaczego. Już pierwsza niezwykle racjonalna decyzja nowego ministra – o rezygnacji z kolei wielkich prędkości i rozbudowie tych, które mogą jeździć do 200 km/h – spotkała się z protestem partyjnych kolegów z lobby łódzkiego. Czy to protest spontaniczny, czy też delikatnie sterowany?

Na infrastrukturze można polec. To gigantyczne pieniądze, zadań tysiące, podległych podmiotów organizacyjnych dziesiątki. Jeżeli Sławomir Nowak ten resort ogarnie, wykaże się determinacją i zdolnościami organizacyjnymi, to może wykorzystać szansę, jaką dał mu premier, czyli wrócić do pierwszej politycznej ligi. Co może mu pomóc? Zdolności organizacyjne, które niewątpliwie ma. Umiejętność współpracy z dużymi zespołami, którą kształcił jako szef sztabu w kampaniach wyborczych. Marketingowa zręczność. Musi mieć też wsparcie premiera, gdyż infrastruktura na co dzień kształtuje wizerunek rządu. Na razie nowy minister wykazuje determinację, zwłaszcza by przywrócić elementarny porządek na kolei. Zmieniony rozkład jazdy wystartował zupełnie dobrze, ustalono zakresy personalnej odpowiedzialności za poszczególne odcinki budowy dróg, dobrze wybierane są priorytety.

Poza tym Nowak znów jest bliżej premiera, a odległość od ucha szefa rządu, zarazem lidera partii, w każdym ugrupowaniu wyznacza pozycję polityczną.

Dwie lewe ręce. Janusz Palikot swoją wielką szansę dostał od wyborców. Czterdziestka posłów w Sejmie i dumne określenie: trzecia siła – to jak na początek samodzielnej kariery politycznej całkiem dużo. Wydawało się, że Palikot to nowy przywódca lewicy. Zapowiedzi było co niemiara, np. na 22 grudnia miały być 22 projekty ustaw w Sejmie (jakie, nie bardzo wiadomo), zdjęcie krzyża, związki partnerskie, legalizacja mari­huany, do wyboru, do koloru. Życie parlamentarne szybko sprowadza na ziemię. Na razie raczej jest przegrana walka o sejmowy krzyż, projektów ustaw nie ma, sondaże poparcia spadają. Widać więc efekt wejścia smoka już się wyczerpał; teraz lider Ruchu Palikota musi się zdecydować, czy będzie poważnym elementem sceny politycznej, czy sezonowym ­gwiazdorem.

Na razie Palikot nie wybrał. Z jednej strony bardzo poważnie podszedł do merytorycznego przeszkolenia swoich posłów, z drugiej głód kamer i mikrofonów pcha go w stronę widowisk coraz gorszej jakości. Można na zasadzie wydarzenia-prowokacji rozsiąść się na ­Rozbrat, w dawnej siedzibie SLD, ale to są ­newsy ­żyjące kilka godzin. A tu chodziłoby o opowieść na lata.

Przyczajony tygrys. Czy wraz z awansem Ewy Kopacz stracił ostatecznie swoją szansę Grzegorz ­Schetyna, który jest dziś ledwie przewodniczącym sejmowej komisji spraw zagranicznych? Schetyna nie został marszałkiem Sejmu, czego chciał, nie został wicepremierem i czeka. Czeka na swój czas, a więc w rzeczywistości na czas trudniejszy, gdy przed rządem mogą stanąć zupełnie nowe, dziś niewyobrażalne wyzwania i Tusk skrzyknie silną politycznie ekipę. Polska polityka nie cierpi na nadmiar działaczy o wyjątkowej sprawności, a takim jest niewątpliwie Schetyna. Nie ma tylko tego trudnego do opisania błysku, który z genialnego nawet sekretarza generalnego czyni lidera.

Na razie miejscem postoju Grzegorza Schetyny pozostanie ławka rezerwowych, być może na długo. Do czasu, aż Donald Tusk powie, co zamierza ze sobą zrobić za kilka lat. Wtedy może się rozpocząć wielka gra Schetyny o przywództwo w Platformie. Nie wiadomo jednak, czy ją wygra; poza tym PO nie musi być już wówczas partią zwycięską, a polityków z ambicjami w niej nie brakuje.

Czas na odpoczynek dostał przecież były minister infrastruktury Cezary Grabarczyk, konkurent Schetyny. Gabinet wicemarszałka Sejmu wyjątkowo nadaje się do budowania partyjnych frakcji i prowadzenia poufnych rozmów. Grabarczyk ma czas, by montować polityczne zaplecze.

Na głębokiej wodzie. To zresztą może być przypadek także innych ministrów, których powołanie na stanowisko przyjmowano ze zdumieniem czy wręcz niedowierzaniem. Joanna Mucha w resorcie sportu? Dotychczas postrzegano ją głównie jako najprzystojniejszą i najlepiej ubraną posłankę PO. No, może jeszcze autorkę powiedzenia, że emeryci w kolejkach do lekarzy bywają dla rozrywki, za co ją rozrywały media.

Minister Mucha dość szybko uczy otoczenie szacunku dla siebie, swojej wiedzy i umiejętności, co nie znaczy, że uda się jej oderwać od wizerunku zaledwie ładnej twarzy Polski na czas Euro 2012. Zmagać się musi nie tylko z materią inwestycji, patologiami związków sportowych, ale także ze stereotypem, że objęła stanowisko jedynie z powodu urody i dlatego, że premier musiał mieć określoną liczbę kobiet w rządzie.

Bartoszowi Arłukowiczowi resort zdrowia prorokowano od dawna. Premier musiał dowieść, że transfer z lewicy nie był tylko polityczną grą, że Arłukowicz nie jest marginalizowany, a Platforma daje mu szansę, której szukał. Na stanowisku ministra zdrowia nie wróży mu się jednak sukcesu. Ma opinię, że jest świetny w sprzedawaniu swojej osoby, ale brakuje mu doświadczenia, a w ogóle to jest przereklamowany. Jednak każdy, kto odwiedził go w kancelarii jako pełnomocnika rządu do spraw wykluczenia, mógł zobaczyć, jak bardzo tętniło życiem to miejsce, ile organizacji pozarządowych tam pukało, ilu ludzi szukało pomocy, z iloma ­pomysłami ­przychodzono i jak ­Arłukowicz tę wiedzę ­chłonął.

Dla ministra Arłukowicza pierwszym testem będzie starcie ze środowiskiem lekarskim w kwestii nowelizacji ustawy refundacyjnej. Jeśli ulegnie i do nowelizacji dopuści, polegnie, bo oznaczać to będzie miękkość, podatność na wpływy nie tylko poszczególnych środowisk ochrony zdrowia, ale także potężnego lobby farmaceutycznego. Na razie zapowiada, że będzie nieugięty, ale do listy leków zmiany wprowadził. Drugim testem będzie stosunek do zmian już dokonanych i ewentualne wprowadzanie własnych propozycji. Ewa Kopacz nie jest już ministrem, ale z pewnością uważnie obserwuje swego następcę i ma wyjątkowo dobre stosunki z premierem. Arłukowicz porusza się więc po cienkim lodzie, znalazł się w sytuacji, w której potrzeba mu nie tylko dotychczasowego zapału, ale także umiejętności politycznych.

Dla większości członków Platformy jest ciągle człowiekiem z zewnątrz, dla środowisk lewicowych – tym, który zdradził. Będą go teraz poddawać próbom w różnych kwestiach: in ­vitro, aborcji. Wydaje się, że jest na cenzurowanym na każdym właściwie kroku. Jednak to znakomity patent na polityczne dojrzewanie, a właśnie takiej dojrzałości Arłukowiczowi brakowało.

Prezydent w siodle. Prezydent Bronisław Komorowski cieszył się pod koniec ubiegłego roku rosnącą popularnością i zaufaniem, największym spośród polskich polityków. Jak widać, wszystkie jego wcześniejsze potknięcia i gafy, na które media polowały z upodobaniem, zostały w sumie jakoś wkomponowane w wizerunek prezydenta, wręcz dodały mu ludzkiego, zwyczajnego wymiaru. A inne cechy i gesty zostały docenione – powaga, wrażenie wysokiej odpowiedzialności za państwo, koncyliacyjność, stanowczość, a także dystans wobec formacji, z której się wywodzi.

Właśnie ten dystans czy wręcz osobność prezydenta będą, jak się wydaje, tendencją rosnącą w nadchodzącym roku i zapewne w następnych, aż do kolejnych wyborów prezydenckich. To jest niby modelowe, w końcu pełniąc ten urząd powinno się zawsze próbować być prezydentem wszystkich Polaków i unikać partyjnych uzależnień. Niemniej zawsze w takim modelu kryją się także kalkulacje polityczne, osobiste ambicje i gry taktyczne, zwłaszcza jeśli myśli się o ponownym wyborze.

Mijający rok odsłonił wiele z tych kalkulacji, pokazał napięcia, jakie wystąpiły choćby między Donaldem Tuskiem, Radkiem Sikorskim a prezydentem właśnie. Zapłacił politycznie za to Grzegorz Schetyna, gdy zaraz po wyborach parlamentarnych został wyróżniony specjalnym śniadaniem w Pałacu Prezydenckim, co Tusk zrozumiał jako gest wymierzony przeciwko niemu.

Radek Sikorski został zaś skarcony przez prezydenta, gdy nie uprzedził wcześniej głowy państwa, co mianowicie ma do powiedzenia w Berlinie. W odpowiedzi minister spraw zagranicznych powiedział dość wyraźnie, jak na dyplomatę, że właśnie w sprawach zagranicznych prezydent realizuje, zgodnie z konstytucją, politykę rządu i że nie ma tam nic o konieczności konsultowania przedmiotu dyskusji o charakterze seminaryjnym.

Po odejściu Sławomira Nowaka z Pałacu Prezydenckiego do rządu przestał też istnieć silnie umocowany i stały łącznik polityczny między prezydentem a Alejami Ujazdowskimi. To oczywiście nie będzie wojna, państwo się od niej nie zatrzęsie, ale w czasach trudnych i wymagających pozycja prezydenta i jego szanse na reelekcję będą coraz większe. Zwłaszcza że Bronisław Komorowski ma ten luksus, że nie odpowiada i ma nie odpowiadać –  na wyraźne życzenie rządzących – za bieżącą politykę.

Nowy konwent? Nie z woli wyborców, ale z własnej, z poczucia, że Jarosław Kaczyński prowadzi PiS do kolejnych przegranych wyborów, miejsce postanowił wyrąbać sobie ­Zbigniew Ziobro (czy raczej Jacek Kurski Zbigniewowi Ziobrze). Przy okazji grupie młodszych polityków, którzy utracili łaski prezesa. Co będzie dalej? Antyeuropejskie nastroje nie będą trwały wiecznie, ich apogeum minie, a wtedy Ziobro z Kurskim muszą pomyśleć, czym się różnić od PiS i jak zjednoczyć to wszystko, co zostało jeszcze na marginesach życia politycznego po kolejnych falach odejść z PiS. Przystąpienie do klubu Solidarnej Polski Ludwika Dorna czy rozmowy z Markiem Jurkiem mogą być sygnałem, że szykuje się jakiś nowy konwent św. Katarzyny, jak nazwano blok małych prawicowych partii, które w połowie lat 90. tak długo debatowały o zjednoczeniu, aż się kompletnie skłóciły.

W oblężeniu. Tak czy owak, czeka nas jednak nieustanne przepychanie się Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry. PiS, co już było widać pod koniec roku, utwardzać będzie (jeśli można jeszcze coś bardziej tu utwardzić) swój nacjonalizm, hegemoni­czną pozycję na prawicy i specjalną w Toruniu.

2012 r. może być dla PiS i jego lidera kluczowy. Jeśli w Polsce nastąpi tąpnięcie gospodarcze, o co Kaczyński zdaje się modlić każdego dnia, Prawo i Sprawiedliwość może wrócić do wielkiej gry, bo ona zacznie się na nowo. Wtedy Ziobro będzie nieważny, a Kaczyński zbierze całą pulę. Gdy jednak katastrofy nie będzie i pozostanie szykować się do wyborów za kilka lat, Ziobro stanie się poważnym konkurentem, a prawica się rozdrobni. I siódma kolejna porażka jest gwarantowana.

Prawdziwy mężczyzna nie kończy.Pojawiają się zapowiedzi, czy może pobożne życzenia, dotyczące ewentualnego zjednoczenia lewicy, czy też zawiązania koalicji wszystkich środowisk związanych z tą polityczną opcją. Palikot stwierdził, że na maj zarezerwował Salę Kongresową w Warszawie i jest gotów rozmawiać o takim aliansie. Jednak nowo wybrany szef SLD Leszek Miller podchodzi do tej inicjatywy, oględnie mówiąc, bardzo ostrożnie, mimo że za jego politycznego mentora uchodzi Aleksander Kwaśniewski, który o jednoczeniu lewej strony zaczął mówić jako pierwszy i jest tego procesu gorącym orędownikiem. Skoro jednak Miller, ze swoimi ambicjami, specyficznym zranieniem, spowodowanym odsunięciem na sześć lat od aktywnej polityki, nie wydaje się ­najlepszym szefem Sojuszu do paktowania z Palikotem, widać tu pewną sprzeczność. Może jednak Kwaśniewski jakoś dogadał się Millerem, a najbliższe miesiące mają służyć wzmocnieniu się SLD, tak aby do negocjacji na temat lewicowej koalicji Miller wystartował ze znacznie lepszych pozycji, czyli z lepszymi notowaniami swej partii niż teraz. Bo Miller na żadne podporządkowanie się nie ­zgodzi, jest na to za ambitny i zbyt spragniony liderowania.

Trudno zresztą mówić o jednej lewicowości. Palikot to liberalna lewica kulturowa i obyczajowa, z silną domieszką specyficznego anarchizmu i chęci ograniczania roli państwa. Miller reprezentuje, czy chce tego czy nie, tradycyjny elektorat lewicowy, raczej konserwatywny kulturowo, wciąż po części tkwiący korzeniami w PRL, traktujący państwo jako źródło socjalnego zabezpieczenia i dostarczyciela przywilejów. Trudno będzie pogodzić te dwa żywioły. Do tego mają dojść inne lewicujące organizacje, często o programach radykalnych i niszowym charakterze. Niemniej pytanie, czy lewica w 2012 r. dźwignie się i stanie w miarę równorzędnym przeciwnikiem dla różnych odmian polskiego konserwatyzmu, to jedno z ważniejszych pytań polskiej polityki w tym roku.

Ile wytrzyma koalicjant. Pierwsze głosowania w Sejmie pokazują, że niewielka, kilkumandatowa nadwyżka ponad większość 230 głosów, jaką ma wspólnie Platforma z PSL, może wystarczyć, ale dotąd nie rozstrzygano jeszcze żadnej kontrowersyjnej sprawy, a przy kwestii wotum nieufności dla ministra Sikorskiego zagrały stare, silnie ugruntowane w formacjach lewicowych antypisowskie emocje, a więc rząd został wsparty przez część opozycji. W 2012 r. jednak pojawią się rządowe projekty zapowiedzianych w exposé Tuska reform, i jeśli nie będą dokładnie uzgodnione z Waldemarem Pawlakiem na etapie procedur rządowych i ministerialnych, PSL może je kontestować. A Palikot, w zamian za ­poparcie projektów Tuska i uniezależnienie ich od stanowiska ludowców, może żądać wsparcia dla własnych projektów, do czego Tusk, oględnie mówiąc, nie pali się, podobnie jak do niektórych koncepcji SLD, np. w sprawach majątku kościelnego.

Można więc przypuszczać, że priorytetem będzie jednak dogadywanie się z Pawlakiem za wszelką lub prawie wszelką cenę. Efektem może być odwlekanie najbardziej kontrowersyjnych reform, np. KRUS, na czas przynajmniej po wyborach do europarlamentu, tak aby można było powiedzieć, że zmiany są w trakcie wprowadzania, ale jeszcze bez ostatecznej decyzji. Nie można też wykluczyć jednej czy dwóch akcji ostrzegawczych dla PSL ze strony Platformy, a więc demonstracyjnego przeprowadzenia jakiegoś projektu tylko przy pomocy Palikota czy Millera, i to jeszcze w 2012 r., by postawić do pionu ludowców na resztę kadencji. Ale to mogą być tylko incydentalne działania, by z kolei nie przyzwyczajać lewicowej opozycji do roli zbawiciela rządu. Na razie najsłabsza liczbowo w całej historii III RP większość rządowa jest przedstawiana jako wyjątkowo pewna i solidna. Marketing więc działa, a ten rok pokaże, czy te piarowskie zabiegi dalej okażą się skuteczne.

Polityka 01.2012 (2840) z dnia 03.01.2012; Polska; s. 26
Oryginalny tytuł tekstu: "Wróżby dla gwiazd"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną