Exposé premiera sprzed kilku miesięcy, oszczędne, technokratyczne, nie wynikało tylko z kryzysowej sytuacji, ale – jak się później okazało – było sygnałem, że druga kadencja rządów Tuska i jego Platformy może wyglądać inaczej niż pierwsza. W stylu, atmosferze, realnych działaniach.
Sam Donald Tusk zmienił jednak ton, stał się jakby nieco bardziej nonszalancki, często przygaszony, czasem surowy, mniej zabiegający o sympatię i uznanie. Gra nierozumianego przez masy samotnika.
Tusk często wygląda na nieco nieobecnego, jakby się zastanawiał, co – ogólnie rzecz biorąc – dalej ma ze sobą zrobić. I jakby nie bardzo mu się chciało gadać, spotykać, przekonywać, zachęcać, nawet swoich współpracowników i zwolenników. A ci robią czasami wrażenie, że jeśli wcześniej rzeczywiście uznawali Tuska za swojego naturalnego lidera, to dzisiaj jeszcze zaczęli się go autentycznie obawiać – cóż takiego premier sobie wymyśli, kogo dzisiaj zdymisjonuje, a kogo nagle niespodziewanie wywyższy? Prawda, że niespodzianek było już wiele, a końca nie widać.
Jednocześnie, jak mówią ludzie z bliskiego otoczenia premiera, Tusk stale się rozwija, jest coraz sprawniejszym politykiem, coraz lepiej wygimnastykowanym znawcą socjotechnicznych gier, mechanizmów i psychologii władzy. Jeszcze mniej używa emocji, nabrał dystansu pozwalającego skupić się na regułach i ekonomii celów, dostosowując do nich bez sentymentów personalia. Ponadto zrobił bardzo duże postępy w angielskim, co pozwala mu na dość swobodne i samodzielne przemierzanie europejskich salonów. Tak jakby odpływał innym politykom już na pół basenu, tyle że coraz mniej jest jasne, na jakim dystansie płynie i jakich spodziewa się trofeów.
Artykuł jest fragmentem tekstu Mariusza Janickiego i Wiesława Władyki "Syndrom drugiej kadencji", który ukazał się w najnowszym, 2844 numerze tygodnika POLITYKA. Kup e-wydanie lub wydanie na iPadzie.