Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Ślepe śledztwa

Grzechy polskich śledczych

Poszukiwanie ciała Magdy, Sosnowiec, luty 2012 r. Powołanie specgrupy nie przyspieszyło śledztwa. Poszukiwanie ciała Magdy, Sosnowiec, luty 2012 r. Powołanie specgrupy nie przyspieszyło śledztwa. Andrzej Grygiel / PAP
Jak pracuje policja i czym zajmuje się prokuratura, kiedy dochodzi do takiej tragedii jak na przykład w Sosnowcu.
Zbieranie dowodów na miejscu zabójstwa gen. Papały, Warszawa, 1998 r. Śledczy popełnili wówczas liczne błędy.Wojtek Rzażewski/SE/EAST NEWS Zbieranie dowodów na miejscu zabójstwa gen. Papały, Warszawa, 1998 r. Śledczy popełnili wówczas liczne błędy.
Patryk Palczyński (w białej koszuli) z najbliższymi. Prokuratura umorzyła sprawę, choć okoliczności jego śmierci budzą wątpliwości.Materiały prywatne Patryk Palczyński (w białej koszuli) z najbliższymi. Prokuratura umorzyła sprawę, choć okoliczności jego śmierci budzą wątpliwości.

Policja zbiera cięgi za nieudolne śledztwo w sprawie rzekomego porwania półrocznej Magdy, za żółwie tempo, w jakim prowadziła czynności. A były prywatny detektyw Krzysztof Rutkowski – przeciwnie. Stacja TVN24 zamówiła w Millward Brown SMG/KRC badania, z których wynika, że 65 proc. ankietowanych ocenia działania byłego detektywa dobrze i bardzo dobrze, a 44 proc. przyznało mu rację w sporze z policją (tylko 25 proc. było przeciwnego zdania).

Poseł Ryszard Kalisz, były minister spraw wewnętrznych, uważa, że to nie policja, ale prokuratura popełniła najwięcej błędów. To ona przesłuchała matkę małej Magdy, kiedy jeszcze trzymała się wersji o porwaniu. Nie skorzystano z pomocy psychologa, a ten zapewne szybko wykryłby, że matka rzekomo porwanego dziecka po prostu kłamie. Prokuratura, jako gospodarz śledztwa, powinna zlecać policjantom wykonanie konkretnych czynności, ale nie zlecała.

Niestety, ta historia to nie wyjątek. To soczewka, w której skupiają się błędy, opieszałość, niekompetencja, brak dociekliwości, bałagan – wszystkie grzechy polskich śledczych.

Bo prokurator nie rusza się zza biurka

Najpierw procedury. Zgodnie z kodeksem postępowania karnego postanowienie o wszczęciu śledztwa wydaje wyłącznie prokuratura. Dotyczy to przestępstw zagrożonych karą więzienia od 5 lat w górę. Poniżej tej granicy prowadzi się dochodzenia. Robi to policja, ale też zawsze pod nadzorem prokuratury. W sprawie o porwanie, a takie zawiadomienie wpłynęło do katowickiej prokuratury, to prokuratura wszczęła śledztwo, a policja szukała dowodów i sprawcy.

Kiedy wpływa zawiadomienie o porwaniu, możemy podjąć tzw. czynności niecierpiące zwłoki bez zgody prokuratury i przed oficjalnym wszczęciem postępowania – tłumaczy oficer policji z Katowic. Tak też się stało w Sosnowcu. Miejscowi policjanci ruszyli szukać śladów. Rozpytywali mieszkańców, sprawdzali zapisy ulicznego monitoringu, obchodzili teren. W tym samym czasie o zdarzeniu powiadomiono prokuraturę. – Ale żaden prokurator nie pofatygował się, by towarzyszyć policjantom – mówi katowicki oficer. – Mógł to zrobić, ale nie musiał.

Do rzadkości należą prokuratorzy określani mianem liniowych, którzy ramię w ramię z ekipą policyjną uczestniczą w zbieraniu dowodów i bezpośrednio, a nie zza biurka, nadzorują śledztwo. – Raz, że im się po prostu nie chce, dwa, że wolą teorię od praktyki – ocenia były zastępca dyrektora Centralnego Biura Śledczego Wojciech Walendziak. – Przez wiele lat byłem w pionie kryminalnym, pracowałem z wieloma prokuratorami, ale na palcach jednej ręki wyliczyłbym tych, którzy razem z policjantami uczestniczyli w czynnościach i znali się na tym.

Bo nie chce się pracować do białego rana

W każdym śledztwie liczy się czas, a w sprawach dotyczących zabójstw i uprowadzeń – szczególnie. Kryminolodzy przyjmują, że najważniejsze są pierwsze 72 godziny od zdarzenia. Zebrane wtedy dowody rzeczowe, zeznania świadków i przyjęte hipotezy śledcze prowadzą najprostszą drogą do celu. Im więcej czasu upływa, tym bardziej śledztwo się rozmywa, gubi w szczegółach i błądzi. Na początku XX w. Francuz Edmond Locard, uważany za pioniera medycyny sądowej, sformułował tezę, że każdy kontakt zostawia ślad. Cała sztuka polega na tym, żeby znaleźć ślady zostawione przez przestępcę. W sprawie małej Magdy jedyny ślad po rzekomym porywaczu to rana na głowie Katarzyny W. po uderzeniu zadanym przez sprawcę. Skoro straciła przytomność, cios musiał być potężny, ale obrażenia, jakich doznała, na to nie wskazywały. Właściwie na jej głowie nie znaleziono śladu po uderzeniu. – I to powinno zaalarmować ekipę śledczą, że coś tu nie gra, kobieta z jakiegoś powodu kłamie – uważa Wojciech Walendziak.

Doświadczeni gliniarze zajmujący się przestępstwami przeciwko życiu i zdrowiu mają zakodowane, że poszukując sprawcy zabójstwa albo kidnapera, nie mają czasu na odpoczynek. – Wtedy pracujemy na okrągło, całą dobę. Nikt nie śpi, zapieprzamy, że nie ma zmiłuj – mówi były policjant z wydziału zabójstw.

Kiedy jest sygnał o porwaniu dziecka, najważniejsze jest odzyskanie go żywego. Świadków przesłuchuje się uważnie, trwa to nieraz wiele godzin. W Sosnowcu jedynym bezpośrednim świadkiem porwania była matka dziecka. Nasi rozmówcy zgodnie uważają, że w takim przypadku nawet dla niej nie powinno być taryfy ulgowej, liczy się przede wszystkim dobro dziecka, a nie spokój jego rodziny. – Każdy niuans jest ważny, każda niedokładność, brak logiki, pomyłka to dla śledczych sygnał, że trzeba mocniej przycisnąć, nawet gdyby to miało trwać do białego rana – tłumaczy Walendziak. – A z tego, co wiem, matkę Magdy przesłuchano na chybcika, odfajkowano tę czynność.

Bo się nie wierzy prostym śledczym

Kiedy sprawa porwania Magdy nabrała niebywałego rozgłosu, Komenda Wojewódzka w Katowicach powołała specjalną grupę dochodzeniową, sprawę odebrano policjantom z Sosnowca. – To błąd – twierdzi Wojciech Walendziak. – Nie komendy wojewódzkie, ale policjanci z jednostek powiatowych i miejskich są bardziej skuteczni. Znają miejsca, ludzi, mają swoje źródła.

Jak mobilna okazała się specgrupa katowicka, wyszło jak szydło z worka, kiedy Katarzyna W. pokazała Krzysztofowi Rutkowskiemu miejsce, w którym ukryła zwłoki dziecka. I bez znaczenia jest, że znów oszukała, ciało córeczki położyła gdzie indziej, tego jeszcze wówczas nie wiedziano. Lokalni policjanci teren ogrodzili i czekano na przyjazd ekipy z Katowic, ale trwało to kilka godzin. Zdenerwowany reporter jednej z telewizji wypytywał funkcjonariusza pilnującego, by nie zadeptywano śladów, dlaczego specgrupy wciąż nie ma. Tamten wyjaśnił, że przecież jest noc, ekipa musi się zebrać, dojechać.

Komentarz naszych policyjnych rozmówców: taka specgrupa to fikcja, udawanie, że robi się coś nadzwyczajnego, podczas gdy w rzeczywistości o czwartej po południu faceci wyszli z komendy i zapomnieli o całej sprawie.

Pokłosiem kompromitacji w związku ze sprawą porwania Krzysztofa Olewnika było powołanie specjalnego zespołu do opracowania metodyki pracy śledczej w sprawach o uprowadzenia ludzi. Stworzono centralną grupę do poszukiwań porwanych osób, złożoną z najlepszych policjantów i prokuratorów. Ale ta ekipa nie dotarła do Sosnowca, chociaż przez wiele dni panowało przekonanie, że Magdę faktycznie ktoś porwał.

Bo się popełnia szkolne błędy

Na zarzuty, że popełniono błędy w sprawie zaginięcia Magdy z Sosnowca, rzecznik KGP Mariusz Sokołowski odpowiada, że błędów nie było, a policjanci żmudną pracą na pewno doszliby do prawdy. Tego już nie sprawdzimy, być może rzecznik ma rację. Ale podobne zapowiedzi rychłego ujawnienia prawdy padały przy dziesiątkach spraw, których nigdy później nie wyjaśniono. Zabójstwo Jaroszewiczów na początku lat 90., zabójstwo gen. Marka Papały w 1998 r., śmierć pięciu mężczyzn zastrzelonych w warszawskiej restauracji Gama w 1999 r., sprawa zaginięcia najpierw żony, potem jej męża w podwarszawskim Milanówku (dopiero niedawno coś w tej sprawie drgnęło, aresztowano mężczyznę od początku podejrzewanego przez sąsiadów o zlecenie zabójstwa małżonków).

Ekipy pracujące nad tymi sprawami popełniały karygodne błędy, przyjmowały mylne hipotezy, szukały na ślepo. Na miejscach zbrodni źle zabezpieczano dowody, pozwalano (jak w sprawie Jaroszewiczów i Papały), aby zadeptywano ślady lub zostawiano niedopałki papierosów, które wprowadzały dochodzeniowców w błąd.

Bo się pochopnie umarza

Niedawno znaleziono zakopane zwłoki Małgorzaty Sz., zaginionej rok temu mieszkanki jednej z małopolskich miejscowości. Za jedną z prawdopodobnych wersji przyjęto wtedy samobójstwo i zaniechano poszukiwań. Teraz potwierdziły się obawy rodziny i znajomych kobiety – została zamordowana. Śledczy stracili rok, aby to ustalić.

W Skierniewicach w 2008 r. odkryto zwłoki 29-letniej Małgorzaty W. Podczas oględzin policjanci i lekarz zauważyli na jej twarzy i ciele liczne obrażenia (naderwane ucho, rozbite usta jak od uderzenia, siniaki i obrzmienia), nie wykluczyli udziału osób trzecich. Sekcja wykazała, że przyczyną zgonu było zażycie cyjanku potasu. Prokurator umorzył śledztwo przyjmując, że młoda kobieta popełniła samobójstwo. Za prawdopodobny powód uznał, że borykała się z kontuzją ścięgna Achillesa. Rodzice ofiary są przekonani, że córka została otruta, zmuszono ją do połknięcia trucizny. Podejrzewają o ten czyn zięcia (trzy miesiące wcześniej ich córka wyszła za mąż), tym bardziej że krótko przed śmiercią Małgorzata ubezpieczyła się na życie na sumę 100 tys. zł, a beneficjentem okazał się właśnie zięć. Niedawno na wniosek pełnomocnika rodziców mec. Ireneusza Wilka prokurator generalny nakazał wznowić umorzone postępowanie.

Matka młodego żeglarza z Gdyni Patryka Palczyńskiego (opisywaliśmy tę historię w POLITYCE 40/10) walczy z podjętą niedawno decyzją prokuratora o umorzeniu postępowania w sprawie śmierci syna. Uznano, że Patryk popełnił samobójstwo. Jego zwłoki wyłowiono z Bałtyku, był skrępowany i obciążony płytami chodnikowymi. Według opinii rodziny i znajomych był pogodnym chłopakiem, nie miał żadnych problemów mogących skłonić go do odebrania sobie życia. Według prokuratora jednak motyw nie był istotny, a sposób zadania sobie śmierci – co z tego, że kłócący się ze zdrowym rozsądkiem – był możliwy do wykonania.

Bo brakuje logiki myślenia

Chociaż prowadzący śledztwa mają do dyspozycji coraz więcej nowoczesnych urządzeń technicznych i metod laboratoryjnych, wciąż bywają bezradni wobec tajemnicy zbrodni. Podsłuchują, badają billingi i logowania telefonów komórkowych. Mogą badać i porównywać DNA, wyodrębniać pojedyncze związki chemiczne z ich mieszanin (chromatografia), badać ślady za pomocą aktywacji neutronowej, elektroforezy, spektometrii czy refraktometrii. Dzięki komputerowemu systemowi AFIS porównywać odciski palców. W gruncie rzeczy jednak w robocie śledczej najpotrzebniejsza jest umiejętność logicznego wiązania faktów i dociekliwość. Żadna technika nie zastąpi pracowitości, doświadczenia i fachowości. Wydaje się, że wielu polskim śledczym tych cech brakuje.

Bo orły na emeryturze

Zdarzenie z Sosnowca od początku wyglądało bardzo poważnie i dlatego skupiło na sobie uwagę całej Polski. Każde śledztwo, a szczególnie w tak poruszającej sprawie, powinno być dla organów ścigania – bez znaczenia jest podział na policję i prokuraturę – priorytetowe. Trzeba wtedy użyć całego arsenału środków i wprowadzić do akcji najlepszych ludzi, najbardziej doświadczonych prokuratorów i policjantów. Tylko skąd ich brać?

Kluczowe w sprawie Magdy z Sosnowca okazało się przesłuchanie matki zaginionego dziecka, a właściwie rozmowa, jaką odbył z nią były detektyw Rutkowski. To on, a nie policjanci ani prokuratorzy, potrafił spowodować, że kobieta wyznała prawdę.

Prokuratorzy nie uczą się na studiach prawniczych techniki przesłuchań. Kandydaci na policjantów mają na ten temat zajęcia w Wyższej Szkole Policji w Szczytnie, ale to nie znaczy, że po zakończeniu nauki potrafią rozmawiać ze świadkami, ofiarami przestępstw i podejrzanymi. Niezbędna jest praktyka, nauka na własnych błędach. Młody gliniarz, skierowany do pracy dochodzeniowej, powinien być przydzielany do starszego partnera, od niego pobierać praktyczną naukę.

Ale tych doświadczonych coraz mniej. – Byłem ambitny, chciałem coś w tej pracy osiągnąć, wyprosiłem u przełożonych przeniesienie z komisariatu do komendy, bo tam pracują przecież same orły, chciałem pod ich okiem rozwijać umiejętności – opowiada 30-letni policjant. – Trafiłem do wydziału i okazało się, że to ja mam najdłuższy staż. Ci starsi – 40-, 50-latki właśnie odeszli na emerytury.

Nowy komendant główny gen. Marek Działoszyński przedstawił niedawno pomysł oryginalny – jest zwolennikiem nieustannej rotacji (POLITYKA 6). Ci z kryminalnego pójdą do prewencji i na odwrót, bo ludziom przydaje się odmiana. Może po historii z Sosnowca jednak zmieni zdanie.

Polityka 07.2012 (2846) z dnia 15.02.2012; Kraj; s. 27
Oryginalny tytuł tekstu: "Ślepe śledztwa"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną