Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Brata cień

Lech Kaczyński, czyli niemoc prezydenta

Jarosław Kaczyński w rocznicę katastrofy smoleńskiej. W tle zdjęcie Marii i Lecha Kaczyńskich. Jarosław Kaczyński w rocznicę katastrofy smoleńskiej. W tle zdjęcie Marii i Lecha Kaczyńskich. Wojtek Radwański/AFP / EAST NEWS
Lech Kaczyński nie był dobrym prezydentem. Nie mógł nim być. Bo w dół ściągały go dwie ciężkie kotwice. Brak politycznego talentu oraz niszcząca więź z bratem.
Księga kondolencyjna wyłożona w Parlamencie Europejskim po katastrofie smoleńskiej.ISOPIX/EAST NEWS Księga kondolencyjna wyłożona w Parlamencie Europejskim po katastrofie smoleńskiej.
Robert Krasowski.Tadeusz Późniak/Polityka Robert Krasowski.

On sam dostrzegał logikę swojej sytuacji. I ta świadomość już za życia nadała jego prezydenturze dramatyczny rys. Bo Lech Kaczyński nie był Dyzmą, nie był karierowiczem beztrosko napawającym się własną pozycją. On naprawdę chciał Polsce dużo dać. Jednak niczego jej dać nie potrafił.

Dwa lata po śmierci, gdy opadły dawne emocje, jego portret nabiera wyraźniejszych rysów. W wymiarze ludzkim był bez wątpienia ciepłym, miłym człowiekiem, o niemałej wiedzy i sporej kulturze osobistej. Zapewne był dobrym materiałem do licznych inteligenckich profesji. Na polityka się jednak nie nadawał. Miał zbyt cienką skórę. Łatwo się irytował i łatwo załamywał. Natura poskąpiła mu także witalnych mocy, takich jak siła czy drapieżność. Jego współpracownicy twierdzą, że uosabiał to, co w Jarosławie najlepsze, ale bez jego wad. Było jednak inaczej. Oferował dość powszechny zestaw inteligencko-mieszczańskich zalet. Natomiast to wszystko, co było w nim wyjątkowe, co pozwoliło mu zdobyć prezydenturę, pochodziło od brata. Gdyby nie Jarosław, gdyby nie to, że Lech mógł odbijać jego poglądy i jego energię, prezesura NIK stanowiłaby kres jego politycznej kariery.

Jego związek z polityką był długi. Był prawą ręką Wałęsy w Solidarności, był szefem NIK, ministrem sprawiedliwości, prezydentem Warszawy. Jednak długie lata politycznej praktyki nie zbudowały wytrawnego polityka, co najwyżej solidnego urzędnika. Mimo to Jarosławowi, który poza epizodem w Kancelarii Prezydenta nie miał z państwem żadnego kontaktu, bardzo imponowało instytucjonalne doświadczenie brata. Więc zbudował wokół niego legendę. Kluczem do kariery Lecha stało się to, że cała prawica tę legendę zaakceptowała. Bo takiej legendy potrzebowała.

Język politycznej baśni

Warto uchwycić klimat tamtej epoki. Po klęsce AWS Jarosław Kaczyński wyciągnął prawicę z wielkiego dołka. Nie tylko politycznego, ale też psychologicznego. Nauczył ją tego, co sam zawsze robił – definiowania siebie nie poprzez własne osiągnięcia, bo ich nie miał, ale poprzez własne marzenia. Za sprawą Jarosława kryterium politycznej oceny stała się na prawicy wielkość głoszonego projektu, a nie mizeria politycznej praktyki. W swojej istocie był to zwykły eskapizm, ucieczka w moralistykę i maksymalizm. Jednak dzięki temu prawica znowu uwierzyła w siebie, a jej wyborcy znowu uwierzyli w prawicę. Ale to już była inna prawica. Nie czynu, ale gestu. Nic dziwnego, że swojego kandydata na prezydenta zaczęła opisywać językiem politycznej baśni. Mówiącej o przywódcy, który chce więcej, który patrzy dalej, który kocha mocniej. Przywódcy, który zasiadając w NIK chciał Polski uczciwej, będąc ministrem – Polski sprawiedliwej, kierując warszawskim ratuszem – Polski na miarę dawnych bohaterów, takich jak powstańcy.

To nie była propaganda. Albo inaczej – to była propaganda, ale jej pierwszymi ofiarami stali się sami propagandziści, którzy uwierzyli we własny przekaz. W ten sposób ukształtowała się na prawicy nowa wyobraźnia polityczna, obliczona na słowo i gest. I to ona sprawia, że Lech Kaczyński jest dziś przedstawiany jak największy polityk dwudziestolecia.

Był największy, bo postawił polskiej polityce największe cele. Chciał IV Rzeczpospolitej, Polski solidarnej oraz Polski będącej liderem regionu. To, że żadnego z tych celów nie osiągnął, nie jest dla prawicy ważne. W tym rozumowaniu zakłada się, że brak osiągnięć jest w polskiej polityce normą, że począwszy od 1989 r. była ona minimalistyczna, pozbawiona jakichkolwiek ambicji. Kadencja Kaczyńskiego okazała się przełomem, bo była pierwszą próbą zmiany tego paradygmatu. Mimo że zakończyła się fiaskiem, była pierwszym prawdziwie politycznym wydarzeniem w historii III RP.

To rozumowanie jest wewnętrznie spójne. Jednak jest sprzeczne z rzeczywistością. Polska polityka jest marna, co nie znaczy, że nie odniosła żadnych sukcesów. Miała ich kilka, co sprawia, że od polityki możemy żądać nie tylko słów, ale także czynów. Na przykład gdyby nie było sukcesu Aleksandra Kwaśniewskiego w czasie pomarańczowej rewolucji, moglibyśmy uznać marzenia Lecha Kaczyńskiego za główne kryterium oceny. Ale ponieważ sukces się wydarzył, musimy zejść na polityczną ziemię. Ocenić skuteczność obu prezydentów. Porównać dwie podobne sytuacje – rolę Kwaśniewskiego w pomarańczowej rewolucji oraz rolę Kaczyńskiego w czasie inwazji na Gruzję. Kwaśniewski dla swoich działań potrafił zdobyć mandat ze strony Unii, jak też ze strony obu frakcji skłóconej ukraińskiej elity. Dzięki temu spektakularnie wygrał.

Odwrotnie było z Kaczyńskim. Skonfliktowany z Unią i z Rosją, w czasie kryzysu gruzińskiego został spektakularnie upokorzony, jakkolwiek by to później przedstawiano. Brak realnego sukcesu znowu musiała wypełnić legenda. Nawet nie dopuszczono go do stołu, przy którym Sarkozy i Saakaszwili podejmowali decyzje.

Gdyby, gdyby, gdyby...

Zapewne Kaczyńskiego i Kwaśniewskiego różniła skala marzeń. Kaczyński chciał, żeby Polska była liderem regionu, Kwaśniewski nie miał takich ambicji, bo uważał, że nie mamy wystarczającego potencjału. Jednak w godzinie próby to Kwaśniewski odegrał rolę lidera regionu. Chłodna zręczność okazała się ważniejsza od entuzjazmu.

Jeśli do prezydentury Kaczyńskiego zastosujemy logikę czynów, sformułowanie kryterium udanej prezydentury staje się proste. Byłaby ona sukcesem, gdyby prezydentowi udało się odegrać istotną rolę w najważniejszych wydarzeniach swojej epoki. Gdyby na przykład skleił koalicję PO-PiS, nawet za cenę oddania fotela premiera w ręce Tuska. Gdyby odważył się rozwiązać parlament i pozwolił PiS walczyć o sejmową większość. Gdyby powstrzymał brata przed koalicją z Samoobroną i tym gestem zbudował powagę swojej prezydentury. Albo gdyby wygrał wyścig z Donaldem Tuskiem i wywalczył sobie gwarancję reelekcji.

Każdy z tych sukcesów nadałby prezydenturze polityczny ciężar. Ale ich nie było, były jedynie porażki. Lech Kaczyński nie poradził sobie nawet ze zbudowaniem swojej własnej roli, czyli pozycji głowy państwa. Problem polegał nie na tym nawet, że Polacy widzieli w nim lidera jednej z partii. Oni widzieli w nim jedynie pomocnika tego lidera. Co doprowadziło do degradacji instytucji prezydentury. O ile Wałęsa i Kwaśniewski zrobili z niej ośrodek panujący nad polską polityką, o tyle Kaczyński tak pomniejszył jej znaczenie, że Donald Tusk zrezygnował z walki o nią. Bo po Kaczyńskim fotel prezydenta stracił polityczną wartość.

Sympatycy prezydenta dowodzą, że nie mógł niczego zrobić, bo spotkał się z bezprzykładną wrogością. To prawda. Kłopot w tym, że sam się do tego przyczynił. To właśnie jego obóz polityczny odmówił głowie państwa szczególnego statusu i wprowadził praktykę brutalnych ataków na kolejnych prezydentów. Także Lech Kaczyński to robił, domagał się w swoim czasie skrócenia kadencji wszystkich swoich poprzedników – Jaruzelskiego, Wałęsy i Kwaśniewskiego. W pierwszym widział stronnika Moskwy, w drugim agenta SB, w trzecim lidera układu. Jedyna różnica między traktowaniem Lecha Kaczyńskiego a jego poprzedników polega na tym, że Jaruzelskiego, Wałęsę i Kwaśniewskiego z całą brutalnością atakowała prawica, zaś Kaczyńskiego z całą brutalnością niszczyło liberalne centrum. Po fakcie trzeba przyznać, że centrum wyprowadza bardziej bolesne ciosy. To jednak za mało, aby uznać, że prezydent stracił możliwość skutecznego działania.

Jeśli szukać realnych ograniczeń, tłumaczących kolejne porażki, ich źródłem nie byli polityczni wrogowie. Lecz brat. Okazało się, że bliźniactwo jest w polityce relacją toksyczną. Niszczącą obie strony. Przez całe lata nikt nie dostrzegał konfliktu braterskich interesów. Z braćmi włącznie. Nieufny wobec świata Jarosław na wszystkie ważne stanowiska zawsze wysuwał brata. Rozwiązanie, w którym Jarosław ma partię, a Lech władzę państwową, wydawało się im optymalne. Gwarantowało obustronną lojalność.

Dystans ponad siły

Problemów, jakie zrodzi sukces prezydencki, nikt z nich nie przewidział. Tymczasem był on prawdziwą pułapką. Bo prezydent musi być prezydentem wszystkich Polaków, a przynajmniej musi takiego udawać. Kwaśniewski natychmiast po wyborze złożył partyjną legitymację. Owszem, wielokrotnie potem swojej partii pomagał, ale też wielokrotnie w nią uderzał. Bił tak często, że po dwóch latach zirytowany Miller oznajmił, że Kwaśniewski znalazł już sobie nowych politycznych przyjaciół.

I to samo powinien był robić Lech Kaczyński: zręcznie dystansować się od PiS. Ale w jego przypadku oznaczało to dystansowanie się od brata, a to przerastało jego siły. W kwestii brata nie potrafił być politykiem. Rozumował nie w kategoriach interesów swojej instytucji, lecz interesów brata. Sławny konflikt między braćmi, zakończony dwudniowym zerwaniem kontaktów, wywołała decyzja Jarosława o rezygnacji z premierostwa. Tymczasem była to jedyna sensowna decyzja, ponieważ dawała prezydentowi wolną rękę przynajmniej w relacjach z pisowskim premierem. Jednak Lech nie potrafił tego zrozumieć, pierwsze miesiące prezydentury skupił na walce o wymuszenie dymisji Kazimierza Marcinkiewicza. I mianowanie premierem Jarosława.

Wręczenie nominacji odbyło się w ukryciu, aby media nie pokazały sytuacji, w której bliźniacy dzielą się całą władzą w państwie. Jednak chwilę potem okazało się, że pomysł był fatalny nie tylko w wymiarze symbolicznym. Problem był poważniejszy – prezydent i premier mają odmienne polityczne interesy. Konflikt między nimi wymusza logika tych urzędów. Tymczasem bracia do konfliktów nie byli zdolni. Co sprawiło, że Lech nie mógł się budować jako prezydent, zaś Jarosław nieustannie łapał się na tym, że swoją wyrazistością niszczy szansę brata na reelekcję.

Wydawało się, że sytuacja się poprawi po utracie władzy przez Jarosława. Jednak tak się nie stało. Lech nie potrafił się uporać z porażką brata i działał w logice odwetu na Tusku. Zaś Tusk z całą bezwzględnością niszczył zacietrzewionego rywala. Nie dlatego, że był jego konkurentem do prezydentury, ale ponieważ ciosy zadane Lechowi osłabiały brata i jego partię. Tusk bił w Lecha, bo dla całego świata bracia stanowili jedność. Cios w jednego był ciosem w drugiego. Więc bity był ten słabszy.

Zwolennicy braci przez lata skarżyli się na szyderstwa, jakie rodził fenomen bliźniactwa Kaczyńskich. Przez lata domagali się traktowania obu jako odseparowanych bytów. Jednak w czasie ich rządów sami uznali, że jest inaczej. I zaczęli używać fenomenu bliźniactwa jako alibi dla nieracjonalnych zachowań. Mówili na przykład, że Lech ma prawo wspierać Jarosława, bo to jego brat bliźniak. Kłopot w tym, że to nieprawda. Polityk ma być politykiem, a nie bratem. Skoro bracia nie są w stanie abstrahować od łączących ich więzi, nie powinni razem wchodzić do polityki. Jeden musi zrezygnować. Usunąć się w cień. Tak samo jak nie może być prezydentem ojciec, a premierem jego syn lub córka. Bo to rodzi politycznie chore relacje. Więź rodzinna zbyt głęboko zaburza racjonalność zachowań obu stron. Taki prezydent nie potrafi racjonalnie traktować lidera opozycji, który brutalnie zaatakował jego dziecko. Taki premier nie wie, kiedy kieruje się dobrem państwa, a kiedy dobrem ojca. Podział władzy w rodzinie to toksyczna mieszanka, która niszczy nie tylko samych zainteresowanych, ale całą politykę. Bracia Kaczyńscy tego nie przewidzieli, ale słono za to zapłacili.

Nie w swoim świecie

Jako słabszy Lech płacił więcej i cierpiał mocniej. Dla niego prezydentura od samego początku miała posmak osobistej tragedii. Po pierwsze, był to tragizm konieczności grania w nie swojej lidze. Wypchnięty przez brata na zbyt szerokie wody, był na tyle wobec siebie uczciwy, aby dostrzec, że sobie nie radzi. Był to tragizm człowieka, który został wyrwany ze swojego naturalnego środowiska, ze świata, w którym był kompetentny i doznawał szacunku, do świata gier, które go przerosły i ściągały na niego nieustającą frustrację. Był to także tragizm polityka, który jest emocjonalnie niesuwerenny, który czuje się pomocnikiem swojego brata, a zarazem pełni funkcję głowy państwa, do której wybić się nie potrafi.

Problemy ścigają go nawet po śmierci. Chłodna analiza prezydentury pokazuje, że Lech nie miał szans, aby stać się dobrym prezydentem. Ze względu na szacunek dla jego śmierci ten fakt pozostałby dyskretną diagnozą. Jednak tak się nie stanie, bo zwolennicy Lecha budują mu legendę na miarę miejsca, w którym spoczywa. Co zmusza oponentów do odpowiedzi, że Wawel nie był miarą sukcesów Lecha, ale jego największym sukcesem. Krytykują prezydenta nawet po śmierci, bo czują, że sprawa jest poważna. Że poprzez kult Lecha prawica domaga się uznania, że jej patriotyzm jest gorętszy, jej głód lepszej Polski silniejszy, jej zdolność do naprawy państwa większa. A takiej uzurpacji reszta sceny politycznej nigdy nie zaakceptuje. Lech nigdy nie zostanie świętym polskiej polityki.

Ale jest też drugi powód. Nawet po śmierci Lech nie jest bytem osobnym, nadal jest bliźniakiem. Dopóki więc Jarosław jest aktywny, Lech zawsze będzie bity. Zawsze już będzie tym słabszym, w którego się bije, aby trafić w brata.

Robert Krasowski, konserwatywny publicysta i wydawca, absolwent filozofii UW. Założyciel i naczelny „Dziennika”, obecnie współwłaściciel Wydawnictwa Czerwone i Czarne. Pracuje nad książkową historią III RP. Właśnie ukazał się I tom „Po południu. Upadek elit solidarnościowych po zdobyciu władzy”.

Polityka 14.2012 (2853) z dnia 04.04.2012; Ogląd i pogląd; s. 30
Oryginalny tytuł tekstu: "Brata cień"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną