Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Papierowy pręgierz

Czy należy upubliczniać nazwiska skazanych?

Nie tak dawno zapanowała swoista moda na oddolne piętnowanie patologii – wywieszano w sklepach podobizny złodziei przyłapanych na gorącym uczynku, tworzono w Internecie rozmaite czarne listy. Nie tak dawno zapanowała swoista moda na oddolne piętnowanie patologii – wywieszano w sklepach podobizny złodziei przyłapanych na gorącym uczynku, tworzono w Internecie rozmaite czarne listy. Łukasz Rayski / Polityka
Pręgierz, wydawałoby się, relikt średniowiecza, przybrał stosowną do naszych czasów formę: podawania wyroków do publicznej wiadomości. Nie brak głosów, że warto byłoby ten rodzaj kary stosować na szerszą skalę.
Kilka lat temu, chyba w przypływie desperacji, prokuratorzy z Żywca wpadli na pomysł, by może księża odczytywali wyroki z ambon albo wywieszali je na kościelnej tablicy ogłoszeń.Keith Allison/Flickr CC by SA Kilka lat temu, chyba w przypływie desperacji, prokuratorzy z Żywca wpadli na pomysł, by może księża odczytywali wyroki z ambon albo wywieszali je na kościelnej tablicy ogłoszeń.

Sędzia Adam Skórzewski z Kartuz sporo osób zaskoczył. Postulat, by opinia publiczna poznawała nazwiska osób skazanych za pedofilię, pojawiał się od dawna, ale w życie żaden sędzia go nie wprowadzał. Jesienią 2011 r. na łamach dodatku do „Dziennika Bałtyckiego”, który trafia do kiosków w powiecie kartuskim, opublikowany został wyciąg z wyroku. Nazwisko oskarżonego 31-letniego Artura Ch., męża i ojca rodziny, wybito tłustym drukiem, podobnie jak kwalifikację prawną czynu – obcowanie płciowe z małoletnią poniżej lat 15. „Skazany na infamię”, „Skazany za seks i napiętnowany” – pisały pomorskie gazety. (Już bez personaliów, bo decyzja sądu o publikacji wyroku nie oznacza, że może to zrobić każdy, gdziekolwiek chce; sąd określa miejsce i okres upublicznienia sprawy).

Spaleni towarzysko

Za przestępstwo, jakie popełnił Artur Ch., grozi od 2 do 12 lat więzienia. Sąd Rejonowy w Kartuzach skazał go na 2 lata pozbawienia wolności zawieszone warunkowo na 5 lat. Skazany, oddany pod dozór kuratora, musi się poddać terapii. Przez 5 lat nie może się też zbliżać do dziewczyny, rocznik 1995, z którą współżył kilkunastokrotnie w okresie od lipca 2009 r. do sierpnia 2010 r. Musi przekazać na jej rzecz 50 tys. zł zadośćuczynienia.

Sędzia Skórzewski dostrzegł sporo okoliczności łagodzących. Był seks, ale nie było przemocy. U Artura Ch. nie stwierdzono klasycznej pedofilii – nie miał problemów w kontaktach seksualnych z dorosłymi kobietami. Przyznał się do winy, zgłosił chęć dobrowolnego poddania się karze.

W uzgodnieniu z prokuratorem i rodziną ofiary mężczyzna zaakceptował jako karę to wszystko, co znalazło się w wyroku. Gazetowy pręgierz dorzucił sędzia. Porozumiał się z rodziną dziewczyny – ustalono taki komunikat, by jej nikt nie rozpoznał.

Moim zdaniem, takie zachowania, jak Artura Ch., należy piętnować, żeby lokalna społeczność wiedziała, z kim ma do czynienia – mówi sędzia Skórzewski. – Wiem, że to pali towarzysko, stygmatyzuje. I dotyka rodzinę oskarżonego. Ale każda kara dotyka. Trudno, by sąd na pierwszym miejscu stawiał dobro rodziny oskarżonego. Sędzia tłumaczy, że gdyby za podobny czyn orzekał karę 10 lat pozbawienia wolności, toby się zastanawiał, czy publikowanie wyroku ma sens. Ale tu kara była mało dolegliwa. Chodzi również o prewencję – pokazanie społeczeństwu, że to był zły czyn. Im mniejsze środowisko, tym większa reakcja.

We wsi P., z której bliżej do Gdańska niż do Kartuz, wiedza o przestępstwie Artura Ch. nie jest bynajmniej powszechna. Nie wie o sprawie miejscowy radny: – Gdyby chodziło o kogoś z naszych, to byłoby głośno. „Nasi” to rdzenni mieszkańcy wioski, około 500 osób, przy ogólnej liczbie 2 tys. mieszkańców. Wieś przeżywa inwazję miastowych, upodabnia się do przedmieść. Już tylko jeden gospodarz ma krowy.

Tylko parę lat tu mieszkał, sympatyczny człowiek, żona, dzieci, domek bliźniak – opowiada o Arturze Ch. pani sołtys. Ze dwa miesiące po publikacji wyroku ktoś przyszedł do niej z wydrukiem wyroku; Ch. i jego rodziny we wsi już nie było. – Może żona się bała rozgłosu, więc uciekli – zastanawia się pani sołtys, mając wątpliwości, czy wyrok nie był zbyt surowy. Bo skoro nie było gwałtu, a dziewczynka miała 14–15 lat, to po co upubliczniać.

Mechanizm kontrolny ze strony lokalnej społeczności – o co w idei upubliczniania wyroku chodzi – nie miał więc czasu zadziałać. Wstyd sprawcy wyprzedził ewentualny ostracyzm. Sędzia Skórzewski wyprowadzki podsądnego raczej się nie spodziewał. Ale ma poczucie, że upublicznienie wyroku odniosło skutek. Nie przypuszcza, by Ch. zechciał ponownie szukać przyjemności z małoletnimi.

Niecelne baty

Prof. Marian Filar, znawca prawa karnego i polityki kryminalnej, uważa, że podanie wyroku do publicznej wiadomości może być skuteczne, ale nie we wszystkich sprawach. – Jest trochę jak strzał ślepym nabojem. Trzeba celować w te osoby, gdzie to może pozytywnie oddziaływać. To nie może być akt mechaniczny.

Statystyki Ministerstwa Sprawiedliwości świadczą o tym, że współczesny pręgierz jest stosowany właśnie mechanicznie, taśmowo. Ogłoszenia wyroków dotyczą właściwie dwóch typów spraw: prowadzenia pojazdów po pijaku oraz przestępstw przeciwko wymiarowi sprawiedliwości. Co w gruncie rzeczy sprowadza się do tych samych sprawców: jadący na bani kierowca lub nader często rowerzysta, mając sądowy zakaz prowadzenia pojazdów za wcześniejsze podobne wyczyny, popełnia – w sensie kodeksowym – przestępstwo przeciwko wymiarowi sprawiedliwości. To bohaterowie ponad 97 proc. wszystkich publikowanych wyroków. W 2010 r. ogłoszono ich ogółem ponad 171 tys.

Sądy stawiają pod pręgierzem ludzi, na których to działa słabo albo wcale. Często to po prostu alkoholicy. Przeważnie chcą się poddać dobrowolnie karze. – Prokuratorzy dodają wtedy różne środki, bo to dobrze wygląda; mogą się wykazać przed przełożonymi. A dla kierowcy najważniejsze jest, żeby nie pójść do więzienia i otrzymać jak najkrótszy zakaz prowadzenia pojazdów – relacjonuje sędzia Jacek Przygucki z Sądu Okręgowego w Suwałkach.

Kilka lat temu, chyba w przypływie desperacji, prokuratorzy z Żywca wpadli na pomysł, by może księża odczytywali wyroki z ambon albo wywieszali je na kościelnej tablicy ogłoszeń. Duchowni nie wykazali entuzjazmu, wymawiając się, że Kościół piętnuje grzech, nie grzesznika.

Niedawno do pijanych kierowców dołączyła inna grupa – kłusownicy rybni, skazywani dość licznie (ok. 900 przypadków rocznie). Znowelizowana w 2010 r. ustawa o rybactwie śródlądowym nie daje sędziom wyboru. Tak więc opinia publiczna obligatoryjnie dowiaduje się o tych, którzy podkradają ryby z rzek, jezior i stawów. (Złodziei ryb morskich oraz kłusowników zwierzyny leśnej obligo nie dotyczy).

Niektóre autorytety prawnicze, w tym prof. Piotr Kruszyński, upominają się o częstsze ujawnianie nazwisk przestępców. Doc. Grażyna Grabarczyk z Wydziału Prawa i Administracji Wyższej Szkoły Menedżerskiej w Warszawie już kilka lat temu postulowała, by szerzej piętnować w ten sposób oszustów i przestępców gospodarczych, którzy narażają na szkody osoby prowadzące biznes uczciwie. – Ostrzegalibyśmy przed sprawcą, a zarazem ostrzegalibyśmy potencjalnych sprawców – mówi. Liczba skazanych za te przestępstwa rośnie. W 2010 r. było ich 1666, lecz tylko 19 wyroków zostało upublicznionych.

Sędziowie tłumaczą swoją rezerwę wobec tego środka rozmaicie – dodatkowymi kosztami (za publikację płaci skazany, a gdy go nie stać, Skarb Państwa), przeciążeniem sekretariatów sądów, swoją niepewnością, gdzie ogłaszać wyrok, żeby zadziałało. Prokuratorzy, poza przypadkami kierowców pijaków, nie składają stosownych wniosków. – Młodych prokuratorów mało się uwrażliwia na sprawę prewencji, cała uwaga jest skoncentrowana na karze zasadniczej, do głosu dochodzą bardziej cele odwetowe niż wychowawcze, co nie jest dobre – uważa prokurator Maria Kamirska-Arkuszewska z Prokuratury Apelacyjnej w Gdańsku. – A czasem podanie wyroku do publicznej wiadomości byłoby bardziej dolegliwe niż pół roku odsiadki.

Jak to działa, przekonali się działacze Bydgoskiego Klubu Przyjaciół Zwierząt Animals. Szefowa Klubu Irena Bujalska-Łęgowska, emerytowana kontrabasistka z filharmonii, wystąpiła niedawno w nowej dla siebie roli oskarżyciela posiłkowego. W sprawie skatowania małej suczki Psotki w Strzelnie. Wspierali ją miłośnicy zwierząt z całej Polski, w tym sędziowie i adwokaci. Pani Psotki, 45-letnia Violetta L., chciała wyjechać na urlop. Poprosiła o pomoc znajomego Leszka W. Poszli do parku, powiesili Psotkę za szyję na drzewie i okładali grubym konarem, potem wrzucili zwierzę do rowu. Ktoś anonimowo powiadomił policję. Psiaka uratowano, choć oślepł. Sąd w Mogilnie wycenił czyn na 5 miesięcy bezwzględnej odsiadki, karę pieniężną oraz podanie wyroku do publicznej wiadomości (przez miesiąc na tablicy urzędu miasta).

Sąd Okręgowy w Bydgoszczy utrzymał wyrok pierwszej instancji. Upublicznienie wyroku panią Bujalską-Łęgowską ucieszyło. Wątpi, czy w jakikolwiek sposób wpłynie to na sprawców, ale na innych ludzi na pewno. – Po takich wyrokach uruchamiają się serca, ludzie dzwonią do nas i informują o przypadkach złego traktowania zwierząt – dodaje Czesława Prusińska, też działaczka Animalsów. Dla wielu osób to sygnał, że warto reagować.

Prawnicy coraz częściej mają problem, jak to właściwie jest dziś ze wstydem. Prof. Bogdan Wojciszke, psycholog społeczny, wskazuje, że w grę wchodzą dwie emocje pokrewne – wstyd i poczucie winy. Wstyd to coś, co odczuwamy bardziej przed innymi, poczucie winy – bardziej przed samym sobą. Ogłoszenie sprawcy z imienia i nazwiska może prowadzić do wstydu, do poczucia winy – niekoniecznie. Wstyd jednak, zwłaszcza przed społecznością lokalną, powinien działać naprawczo. – Dziś jednak – powiada prof. Wojciszke – stracił on sporą część mocy, którą miał dawniej. Mało pasuje do współczesnego społeczeństwa, przestaje być środkiem kontroli społeczności, która zna sprawcę.

Przeprosiny to za mało

Nie tak dawno zapanowała swoista moda na oddolne piętnowanie patologii – wywieszano w sklepach podobizny złodziei przyłapanych na gorącym uczynku, tworzono w Internecie rozmaite czarne listy (oszustów, dłużników, pracodawców, którzy nie wypłacają pensji). Lecz te praktyki naruszały ustawę o ochronie danych osobowych, która utwierdziła ludzi w prawie do anonimowości. Wszystkich. Także tych, którzy zasługują na jakiś rodzaj ostracyzmu.

Są bowiem sytuacje, które bardziej się o to proszą niż o więzienie czy nawet dolegliwość finansową. Monika Kowalska, właścicielka salonu fryzjerskiego ze Sławna, pierwsze nieprzyjazne wpisy w Internecie zignorowała. Ale w grudniu 2010 r., gdy obchodziła rocznicę działalności, na forum internetowym lokalnej gazety ukazał się anonimowy post, że Kowalska ma zaraźliwy łupież pstry. Niektóre klientki zrezygnowały z usług. Musiała podjąć walkę – jest matką samotnie wychowującą dwóch synów.

Złożyła doniesienie do prokuratury. Otrzymała numer IP i nazwisko pani Beaty, właścicielki komputera, z którego pochodziły owe rewelacje. Weszła na portal Nasza Klasa; podobizna Beaty z nikim jej się nie kojarzyła, ale wśród jej znajomych trafiła na Agnieszkę S., młodą kosmetyczkę, z którą wcześniej pracowała. Okazało się, że właścicielka komputera traktowała Agnieszkę prawie jak członka rodziny, pozwalała jej korzystać z Internetu.

Agnieszka próbowała się dogadać z Moniką. Oferowała pieniądze, byle wyciszyć sprawę. Gdy tylko akt oskarżenia trafił do sądu, wyprowadziła się ze Sławna. – Myślę, że z powodu wstydu – powiada fryzjerka. Jest wdzięczna sędzi, która uznała, że przeprosiny nie wystarczą i nakazała aż w trzech miejscach opublikować wyrok.

Polityka 19.2012 (2857) z dnia 09.05.2012; Kraj; s. 40
Oryginalny tytuł tekstu: "Papierowy pręgierz"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną