Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Pół Akropolu

Jerzy Pilch o piłce i Euro

Wyjadę przeto - odgrażałem się wiosną 2007 r. - do jakiegoś kraju, co bycie potęgą piłkarską łączy z innymi atrakcjami, wyjadę np. do Włoch. Wyjadę przeto - odgrażałem się wiosną 2007 r. - do jakiegoś kraju, co bycie potęgą piłkarską łączy z innymi atrakcjami, wyjadę np. do Włoch. Leszek Zych / Polityka
Wraz z rozpoczynającym się właśnie Euro 2012 zapraszamy na stadionową trybunę literacką. Znani pisarze będą tu opisywać i komentować na gorąco najważniejsze wydarzenia.

Jerzy Pilch będzie autorsko komentował Euro w drukowanym wydaniu Tygodnika POLITYKA 

***

Gdy 18 kwietnia roku po Chrystusie 2007 w mieście Cardiff w Walii Michel Platini ogłaszał wiadomą decyzję, żyłem nie najgorzej: pisywałem w „Dzienniku”, ergo w faszyzujących objęciach neohitlerowskiego koncernu o wymownej nazwie Springer zdradzałem ojczyznę. Dawniej nie zdawałem sobie sprawy, jak przyjemne może to być zajęcie: z wyuzdanej woli możnych protektorów mogłem pisać, co dusza zapragnie. Obficie z tej perwersji korzystałem, i faktycznie nie napotykałem żadnych przeszkód ani interwencji; w ciągu trzech lat najemnictwa wyrażenie „Gazeta Wyborcza” usunięto mi z tekstów zaledwie dwa razy, poza tym ani przecinka.

Było pięknie, grałem na obcym boisku – to zawsze mobilizuje, zarabiałem słuszną kasę – to nigdy nie jest złe, zdradzałem – to, jak by powiedział Tomasz Mann, czyni życie mniej trywialnym. Było pięknie, ale nieustające piękno grozi monotonią; zdrada zdradą, a tu brak zwyczajnej kontrowersyjności zaczynał doskwierać.

Toteż gdy 18 kwietnia 2007 r. Michel Platini ogłosił, iż gospodarzami Euro 2012 będą pospołu Polska i Ukraina, niebiosa się otwarły. W okamgnieniu spłynęła na mnie łaska wizjonerstwa i dar wszechwiedzy, i z miejsca wiedziałem, że zdradę można i należy bluźnierstwem i groźbą emigracji – cóż z tego, że krótkiej – pogłębić.

Przelałem wszystkie wizje i zamiary na papier i ogłosiłem na łamach „Dziennika”, iż jeśli Euro 2012 dożyję, najpewniej na jego czas z kraju wyjadę, będą tu bowiem dziać się tak żenujące i tak haniebne rzeczy, będzie tu słychać tak dotkliwie wszechobecną i tak bełkotliwą gadaninę, że dla normalnego i prawdziwie spragnionego obcowania z futbolem, i tylko z futbolem, kibica nie będzie miejsca. Wyjadę przeto – odgrażałem się wiosną 2007 r. – do jakiegoś kraju, co bycie potęgą piłkarską łączy z innymi atrakcjami, wyjadę np. do Włoch, stanę w jakimś rzymskim hotelu i tam, w spokoju, z dala od ojczystej wrzawy, obejrzę – że sięgnę po archaizm – mistrzostwa Europy.

Dożyłem i nie wyjechałem, i gardzę sobą – było wyjechać, powodów do wyjazdu aż nadto.

A choćby i mniej ich było, niż przepowiadałem – w istocie jest ich więcej – w chwili obecnej za wszelkie publiczne niegodziwości jeden Jan Tomaszewski (ksywa Umysł) starczy. Tak jest, widok oblicza byłego bramkarza i, rzecz jasna, słuchanie paru jego, snadź nieśmiertelnych, bo wkoło w mediach powtarzanych zdań – to jest wystarczający powód do emigracji. Niekoniecznie krótkiej. Zaszczytu mu nie sprawiam, wiadomo, iż nie jest sam, wiadomo, iż i on, i jego „opowieść” jest sporym kawałem polskiego zwierciadła, które nie tyle przechadza się po gościńcu, co bez przerwy kombinuje: komu by tu jeszcze przy…lić, no komu.

„Człowiek, który zatrzymał Anglię” obecnie nie jest w stanie utrzymać własnych myśli, przy czym słowo „myśl” jest w tym wypadku nadużyciem. Słychać i widać nieszczęśnika wszędzie; zapraszają go celem ożywienia kompletnie martwych audycji, uchodzi za kontrowersyjnego. Jest to kontrowersyjność naszykowana wedle mało wyszukanej receptury: obrzuć publikę gnojem – zostaniesz dostrzeżony. Tak jest, dawny bramkarz zmienił specjalność, obecnie startuje w dyscyplinie: rzut gównem, czyni to tak skutecznie, że raz po raz własną legendę trafiając, w kupę gruzu ją obrócił. Własną legendę zawsze ciężko unieść, w tym wypadku stała się tak ciężka, że runęła i nic z niej nie zostało.

Nie, że niegdysiejszy wielki bramkarz przeistoczył się w jadowicie rzężącego posła – nie ma i nigdy nie było takiego bramkarza. Jadowity poseł sam siebie sprzed dziesięcioleci pożarł i tak jest lepiej; niechże Tomaszewski do grona wielkich polskich bramkarzy nie należy; wyobrażacie sobie, że takie rzeczy, jak ten człowiek gada, przechodzą przez gardło np. Hubertowi Kostce?

Polskich bramkarzy do czczenia mam w głowie więcej niż katolicy świętych: Wyrobek, Szymkowiak, Fołtyn, Majcher, Kostka, Gomola, Kornek, Kalinowski, Szyguła, Machnik, Stefaniszyn, Leśniak, Michno, Kukla, Młynarczyk, stary Szczęsny, młodziutki i tragiczny Tabor etc., etc. – wszystko wybitni gracze (paru – poziom światowy) i wiedzący, co godność, faceci. Błąkający się po Sejmie podstarzały olbrzym bez godności przestał mi się na ich liście mieścić.

Swoją drogą, gdy jesienią ’73 przed słynnym – też rozpoczynającym złote lata Tomaszewskiego – meczem na Wembley jakiś brytyjski dziennikarz nazwał go klaunem – jakaż to była obraza! Jaka zgroza! Dziś można zapytać: skąd rzekomy oszczerca już wtedy wiedział? Prorok czy co?

Wszystko to oczywiście nie znaczy, że obwieszona przez Tomaszewskiego psami kadra Smudy budzi mój zachwyt, bo nie budzi. Z jednym wyjątkiem, z wyjątkiem mianowicie Wasilewskiego, jakoś nie do końca wybranym graczom wierzę, może dają jakiś koncert, chyba raczej nie. Podziwiam, ale w ramach cechującego mnie pesymizmu nawet co do skuteczności dortmundzkiej trójki nadzieje mam umiarkowane. Euro nie Bundesliga, kadra nie Borussia.

Oby Lewandowski nie był jak Messi, który w klubie dokonuje cudów, w reprezentacji jest niewidoczny. Inaczej się gra w ataku, jak z tyłu wspiera Barcelona, inaczej jak reprezentacja Argentyny. Prawidłowość ta zostaje spotęgowana w wariancie rodzimym: inaczej się gra jak wkoło Dortmund, inaczej jak reprezentacja Polski.

Oby wiadomość, iż jest najwybitniejszym bramkarzem globu, nie została przekazana młodemu Szczęsnemu zbyt wcześnie. Nie podgrzewajmy nastrojów, chuchajmy na lodowate, zachowajmy resztki pomyślunku. Warto pamiętać: w naszej grupie jest Grecja i warto mieć świadomość, iż kondycja narodowej jedenastki nie musi być zbieżna z kondycją gospodarki tego kraju. Może, ale nie musi. Mecz o wszystko, mecz grozy, mecz życia i śmierci to będzie mecz z Grecją; z Rosją, a zwłaszcza z Czechami, możemy już grać o nicość. Tymczasem w rozmaitych analizach, rozważaniach, prognozach Grecji albo nie ma wcale, albo występuje w roli skazanej przez wszystkich na pożarcie, albo – można odnieść wrażenie – już trzy mecze przegrała, z nami najwyżej. Skąd się to bierze? Nie mam zielonego pojęcia.

Nie byłem, delikatnie mówiąc, specjalnym admiratorem niemiecko-greckiej szkoły Rehhagela, ale osiem lat temu wygrali Euro, w głównym rankingu mieszczą się w dwudziestce, z automatu parę dziesiątków nad nami; do finałów awansowali z pierwszego miejsca w grupie, grupa słaba, bo słaba, ale przegrywanie słabych grup to nasza, nie ich specjalność; skąd ta przerażająca pewność, że pójdzie z nimi jak po maśle?

Przecież z wiadomych powodów Grecja może być na kontynencie najkrwawszym przeciwnikiem. Reprezentacja kraju upokorzonego, ośmieszonego, rzekomo wszystkiemu winnego, już przez zaborców podzielonego, już spustoszonego (pół Akropolu w Paryżu, drugie pół w Monachium), już z mapy wymazywanego – może walczyć jak ranny drapieżnik. Jeśli honor Hellenów poniosą ich piłkarze, jeśli Grecja zorientuje się, iż jedyne, co jej zostało, to wygrać jakiś mecz, jeśli poczucie krzywdy i hańby plus desperacka ochota pokazania światu, ileśmy naprawdę warci, zmaterializuje się w greckich sercach i nogach, to warszawską inaugurację Euro 2012 możemy zapamiętać długo.

 

***

Jerzy Pilch będzie autorsko komentował Euro w drukowanym wydaniu Tygodnika POLITYKA

Polityka 23.2012 (2861) z dnia 06.06.2012; Euro 2012; s. 14
Oryginalny tytuł tekstu: "Pół Akropolu"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną