Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Będzie Wielkie Bum

Czystki w MON

Siemioniaka czekają wielkie zakupy. Jednym z najważniejszych będzie sfinalizowanie trwającego od lat przetargu na śmigłowce. Siemioniaka czekają wielkie zakupy. Jednym z najważniejszych będzie sfinalizowanie trwającego od lat przetargu na śmigłowce. Wojtek Jargiło / PAP
Kończy się wydłużony miodowy miesiąc ministra Tomasza Siemoniaka. W resorcie obrony trzeba będzie rozbroić trzy stare miny: mało wojska, mało sprzętu, dużo generałów.
Minister Tomasz Siemoniak podczas obchodów Święta Wojska Polskiego.Tomasz Gzell/PAP Minister Tomasz Siemoniak podczas obchodów Święta Wojska Polskiego.

Choć resort obrony narodowej należy do najtrudniejszych, a mało znanemu Tomaszowi Siemoniakowi nie wróżono wielkich sukcesów, obecnie jest jednym z najlepiej ocenianych ministrów. Chwali go prezydent. Ma dobrą opinię u premiera. Według rankingu opublikowanego w lutym przez „Rzeczpospolitą”, Tomasz Siemoniak wraz z Jarosławem Gowinem zajęli drugie miejsce (dostali czwórki z plusem) – nawet opozycja jest więc dla niego łaskawa. Ale lekko nie ma.

Hej wojenka, wojenka

Prezydent Bronisław Komorowski wysoko podniósł poprzeczkę debiutującemu ministrowi. W listopadzie 2011 r. opracował dla armii „Główne kierunki rozwoju”. Dokument zakłada całkowitą przebudowę modelu funkcjonowania sił zbrojnych. To zadanie minister powierzył emerytowanemu gen. Waldemarowi Skrzypczakowi, swojemu dotychczasowemu doradcy. – Skrzypczak, którego trzy lata temu wyrzucano z wojska jako osobę atakującą rząd, teraz jest do niego zapraszany. Mnie to nie dziwi. Może ktoś wreszcie zaprowadzi tam porządek – ocenia poseł Solidarnej Polski Ludwik Dorn.

Skrzypczak i jego zespół mieli opracować zmianę struktur armii. A gen. Bogusław Pacek miał się zająć zmianami w strukturze resortu i szkolnictwa wojskowego.

Plan jest już gotowy. Szczegóły zna zaledwie kilku ludzi w Polsce. Powstawał w takiej tajemnicy, że na końcówkę prac zespół wywieziono 450 km za Warszawę. Szukano czegoś na uboczu. Wybór padł na wojskowy ośrodek przy Poligonie Drawskim. Żeby uniknąć złych skojarzeń ze słynnym obiadem drawskim, którego uczestników oskarżono o próbę podważenia cywilnej kontroli nad armią, jako lokalizację podawano pobliskie Karwice.

Na miejscu skonfiskowano wszystkim komórki, kazano podpisać imienne poświadczenie zachowania tajemnicy i rozdano opieczętowane, numerowane kartki, których nie można było wynosić poza salę. W armii w takiej tajemnicy pracuje się tylko nad jednym dokumentem – planami na wypadek wojny. I jest w tym pewna analogia. Jeśli autorzy wdrożą wszystkie swoje pomysły, będzie to oznaczało, że pójdą na wojnę z większością własnego środowiska.

Roboczo materiał nazwano Koncepcją reorganizacji systemu dowodzenia i zarządzania siłami zbrojnymi. W środowisku mówi się o nim po prostu Wielkie Bum, bo zakłada całkowite zburzenie obecnego układu i na jego gruzach budowanie nowego.

Autorzy koncepcji nie ukrywają, że bez ofiar w ludziach się nie obędzie. Wręcz przeciwnie. Cała koncepcja pisana jest tak, żeby jak najbardziej odchudzić wojskowe urzędy. Jest z czego. Z analiz wynika, że od 1995 r. struktura ośrodków dowodzenia powiększyła się trzykrotnie.

Liczba etatów generalskich ścięta zostanie z obecnych 124 do 88. Ostatni raz tak mało generałów mieliśmy w latach 80., kiedy reglamentowano każdą gwiazdkę. Później, pomimo stałego zmniejszania liczebności armii, liczba stanowisk generalskich rosła w postępie geometrycznym. Im mniej żołnierzy w jednostkach, tym więcej generałów. W ciągu ostatnich 17 lat liczba żołnierzy zmniejszyła się o połowę. I o połowę zwiększyła liczba stanowisk generalskich.

31 maja na zamkniętym posiedzeniu u ministra obrony narodowej odbyła się pierwsza półoficjalna odsłona planu. Założenia są ambitne i rewolucyjne. Sztab Generalny, bez którego wiedzy i zgody dziś nic nie może się wydarzyć w armii, schodzi na drugi plan. Mocno odchudzony kadrowo będzie się zajmował jedynie planowaniem i tworzeniem wizji rozwoju. Miejsce, które dotychczas było zastrzeżone jedynie dla wojskowych, ma się otworzyć również na cywilów. – Chciałbym stworzyć rodzaj parytetu, w wyniku którego 10 proc. stanowisk zajmować będą cywile. Wojskowi nie znają się przecież na polityce międzynarodowej czy sprawach związanych z energetyką – mówi gen. Waldemar Skrzypczak. – A przecież to również ma wpływ na analizę zagrożeń. Wojsko nie może być dalej oderwane od reszty społeczeństwa.

W zasadzie znikną również dowódcy poszczególnych rodzajów sił zbrojnych. Ich kompetencjami podzielą się dwaj dowódcy, którzy będą realnie rządzili armią. Według planów byliby to generałowie broni (trzy gwiazdki), tak aby na czas wojny można było wyłonić głównodowodzącego, który dostałby cztery gwiazdki i całą władzę nad armią. Jak szczegółowo rozwiązać kwestie tego ostatniego stanowiska – nad tym autorzy koncepcji dyskutują jeszcze z przedstawicielami prezydenta.

Marek, Jantar, kto następny?

Jednak to nie reforma systemu dowodzenia spędza teraz generałom sen z powiek, lecz działalność Instytutu Pamięci Narodowej. Oficerowie, jak inni funkcjonariusze państwowi, podlegają obowiązkowi lustracji. Zaledwie kilku przyznało się w swoich oświadczeniach do współpracy ze służbami PRL. IPN, przez lata skupiony na tropieniu agentów wśród polityków i osób publicznych, wojskiem właściwie się nie interesował. Aż do 2010 r., kiedy nagle pion prokuratorski zaczął wysyłać oficerom zaproszenia na przesłuchania. Początkowo sprawa dotyczyła pojedynczych osób. Teraz śledztwa nabrały takiego rozpędu, że w ministerstwie zaczyna się mówić o paraliżu kadrowym. Z wojska musiało już odejść siedmiu wysokich rangą oficerów.

Atmosfera jest ciężka, bo właściwie co miesiąc pojawiają się nowe nazwiska. Z armii odeszło już dwóch generałów, którzy byli murowanymi kandydatami na najwyższe stanowiska – mówi jeden z oficerów. 14 grudnia 2011 r. do sądu trafił wniosek o wszczęcie postępowania lustracyjnego w sprawie gen. Andrzeja Malinowskiego (TW Jantar), zastępcy dowódcy Wojsk Lądowych. Miesiąc później IPN skierował do sądu sprawę gen. Pawła Lamli (TW Marek), szefa szkolenia Wojsk Lądowych. A to dopiero wierzchołek góry lodowej. W zeszłym tygodniu na rozmowę do IPN zaproszony został jeden z zastępców szefa Sztabu Generalnego. IPN nie potwierdza tej wiadomości, ale sam zainteresowany tego nie ukrywa. – Nie musi. W firmie huczy na ten temat. Niektórzy już nawet obstawiają, kto go zastąpi – mówi jedna z osób ze sztabu.

Sytuacja robi się kłopotliwa. Prezydent w porozumieniu z ministrem w maju 2013 r. będzie musiał wyznaczyć generałów, którzy zastąpią szefa Sztabu Generalnego i dowódców poszczególnych rodzajów wojsk. Trzech z obecnie sprawujących funkcje dowódców (gen. Mieczysław Cieniuch, Zbigniew Głowienka i Lech Majewski) nie może ich pełnić drugą kadencję. Weszli już w wiek emerytalny. – Nie ukrywam, że zaproponowanie ich w pełni przygotowanych następców nie będzie proste. Cały czas odczuwamy efekty wyrwy pokoleniowej, jakiej dokonała katastrofa smoleńska – mówi prof. Stanisław Koziej, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Pozornie jest jeszcze dużo czasu. Ale już w czerwcu mają rozpocząć się rozmowy pomiędzy MON a BBN, kogo wskazać. Pośpiech jest wskazany. 15 sierpnia, w czasie Święta Wojska Polskiego, przyznawane są nominacje generalskie. Wśród nominowanych muszą znaleźć się kandydaci do najwyższych stanowisk.

O skali kadrowych problemów najlepiej świadczy fakt, że 14 maja minister Siemoniak odwołał szefa Departamentu Kadr. Gen. Artur Kołosowski był blisko związany z byłym ministrem Bogdanem Klichem. Ale nie gorsze kontakty miał z Siemoniakiem, który w 1998 r., jeszcze jako szef Biura Prasy i Informacji MON, szukał rzutkich i świetnie mówiących po angielsku oficerów. Zwrócił uwagę na Artura Kołosowskiego, wówczas kierownika Studiów Języków Obcych w Siłach Powietrznych. W 1999 r. ściągnął go do Biura Prasy. Byli ze sobą po imieniu. – W poniedziałek rano, jak co tydzień, rozpoczęło się kierownictwo. Gen. Kołosowski był na nim bardzo aktywny. Po kierownictwie minister zaprosił go do siebie i odwołał ze stanowiska. Wszyscy byli w szoku, bo nikt się tego nie spodziewał – opowiada jedna z osób z MON. Komunikat po dymisji był lakoniczny. Zdaniem specjalistów gen. Kołosowski dymisję zawdzięcza nie temu, co zrobił, lecz czego nie zrobił. – W zeszłym roku z wojska odeszła rekordowa liczba ponad 7 tys. żołnierzy. Departament Kadr nie zareagował na czas. W tym roku fala odejść może się powtórzyć i właściwie znów niewiele z tym robiono – mówi jeden z wojskowych analityków. Do końca kwietnia 2012 r. z wojska zdecydowało się odejść 2,8 tys. żołnierzy. To standardowa liczba. Ale na początku lipca wojsko ma dostać 300 zł podwyżki. I są sygnały, że żołnierze wstrzymują się z odejściem do tego czasu. – Stale monitorujemy ten problem. Minister odwiedza jednostki, rozmawia z żołnierzami. Informujemy również w mediach, że nikt, kto jest w służbie, na zmianach nie straci. Mamy nadzieję, że żołnierze podejmą właściwą decyzję o pozostaniu w armii – mówi Jacek Sońta, rzecznik ministra obrony narodowej.

Na zakupy

No i kolejny kłopot – klęska urodzaju. Instytucja, która przez lata usprawiedliwiała większość swoich niepowodzeń niedofinansowaniem, dziś jest jedną z najbogatszych. Mając zapisane sztywne dofinansowanie na poziomie 1,95 proc. PKB, bogaci się wraz ze społeczeństwem. W 2012 r. tylko na zakupy sprzętu i uzbrojenia wojsko dostało 5 mld 657 mln zł. Ryzyko, że sporej części nie wyda, jest duże.

W 2011 r. MON oddało do budżetu państwa niewydanych 750 mln zł. Około 400 mln to efekt rezygnacji z remontu dwóch fregat. Choć decyzję podjęto już pod koniec września, wojskowe instytucje nie były w stanie przygotować przetargów, by można wydać te pieniądze na inny cel. A potrzeb w polskiej armii nie brakuje. Według specjalistów, 30 proc. sprzętu jest do natychmiastowej wymiany. Łatwiej napisać, co polska armia ma nowoczesnego, niż wymieniać, czego nie ma.

Ponad dwa lata temu rozpisano duże programy modernizacyjne, ale idą opornie. – Socjalistyczna armia mądrzej rządziła się pieniędzmi niż ta dzisiejsza. Ogłaszają przetargi na sprzęt, który nie istnieje. Albo próbują kupić bezzałogowiec, o którym sam minister mówi, że brakuje mu tylko złotych klamek. Obawiam się, że tej instytucji mógłby pomóc jedynie sprawny pluton egzekucyjny – mówi poseł Dorn. Podobnie, choć niedosłownie, sprawę widzi chyba minister Siemoniak. W wąskim gronie współpracowników zapowiedział, że jeśli nic się nie poprawi, to polecą głowy. I chyba polecą, bo w tym roku ogłoszono jeszcze mniej przetargów niż w poprzednim. Odpowiedzialny za zakupy sprzętu Inspektorat Uzbrojenia Sił Zbrojnych ogłosił co prawda 76 przetargów, ale udało się podpisać zaledwie osiem finalizujących je umów.

Procedura zakupów w armii jest tak skomplikowana, że nawet ministrowi trudno było ustalić, kto ponosi odpowiedzialność za niepowodzenia. Tym bardziej że inny pion określa potrzeby, inny je opisuje, a jeszcze inny realizuje. W tym łańcuszku pieczątek i decyzji można ukryć morze niekompetencji. – Firmy zbrojeniowe mają sztaby prawników, żeby sprzedawać nam drogo i na swoich warunkach. A my zachowujemy się jak dzieci we mgle. Nie ma żadnej spójnej wizji zakupów. Nie umiemy współpracować z polskim przemysłem – tłumaczy gen. Skrzypczak, który ma przejąć stanowisko wiceministra odpowiedzialnego za zakupy.

Wiele wskazuje, że w tym roku znów nie uda się kupić samolotu szkoleniowego dla polskich pilotów. Żeby ratować pieniądze, armia dokupi cztery nowe samoloty CASA. Nie jest to zakup pierwszej potrzeby, ale daje gwarancje na szybkie i bezkonfliktowe rozstrzygnięcie. Papierkiem lakmusowym będzie kwestia przetargu na 26 śmigłowców, który ciągnie się od pięciu lat.

Gesty maskowane

Minister Siemoniak potrafił wydłużyć swój miesiąc miodowy w MON do prawie roku. Często prostymi, ale przemyślanymi gestami. W rocznicę tragedii smoleńskiej dwie sale w ministerstwie zyskały patronów – jedną nazwano imieniem Jerzego Szmajdzińskiego, drugą Aleksandra Szczygły. Uroczystości odbyły się jednego dnia. Ale o różnych godzinach – tak żeby nieprzepadające za sobą środowiska nie musiały spędzać razem czasu.

W drugi dzień Bożego Narodzenia do Kliniki Stresu Bojowego przyszedł mężczyzna, który przedstawił się jako minister. Pielęgniarka go nie poznała, sprawdziła legitymację. Wszyscy byli w szoku, bo wizyta była niezapowiedziana i bez kamer – opowiada Janusz Zemke, były wiceminister obrony w rządzie Leszka Millera. – Siemoniak rozmawiał z żołnierzami trzy godziny. Opowiadali mi pacjenci kliniki. Ujął mnie tym gestem. Poseł Ludwik Dorn, który był zmorą poprzedniego ministra, Siemoniaka chwali na swój sposób: – Uspokoił sytuację w wojsku. Cofnął wiele głupich decyzji poprzednika. Ale niebawem będzie rozliczany za swoje decyzje. To jest trudny przeciwnik, bo popełnia mało błędów. A jeśli już, to dobrze je maskuje.

Polityka 23.2012 (2861) z dnia 06.06.2012; Kraj; s. 28
Oryginalny tytuł tekstu: "Będzie Wielkie Bum"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną