Strzał rozpaczy w takich razach zostaje przemianowany na strzał życia, przegrani wstają z kolan i przejmują inicjatywę.
Błaszczykowski trafił idealnie, robiąc niemal „dziurę w siacie”, a że Rosjanie są narodem prawdziwie bogobojnym, zlękli się po jego bramce, że oto Bóg osobiście roztoczył opiekę nad naszą jedenastką. Kiedy się spotykają Polacy z Rosjanami, a towarzystwo jest godnie dobrane - czy to przy wódce, czy na boisku - dyskurs zawsze o Boga zahaczy, ba, na Bogu się zatrzyma, w piękny spór teologiczny się przeobrazi.
Remis w takim sporze jest wynikiem pięknym, boskim. Gdyby Karamazowowie mieli okazję temu meczowi się przyglądać podczas biesiady u ojca, gdyby sławetne pytanie o istnienie Boga zawisło tuż przed tym, jak Kuba wziął zamach i kropnął w stronę bramki, Alosza mógłby wskazać ekran telewizora i powiedzieć z tym większą pewnością: „Bóg jest”. Ten gol to dowód na jego istnienie.
Tytoń nie musiał się żegnać, bo na szczęście nie miał okazji, by wyciągać nas z tarapatów beznadziejnych, za to Kuba postawił sprawę jasno, choć głupio mu było się żegnać w biegu. Jego bramka dodała pięknemu turniejowi jakości zgoła metafizycznej, ten nieludzko precyzyjny i silny strzał wykroczył poza granice rozumu, był dotknięciem absolutu. Pięknych goli na Euro nie brakuje, ale ten był doskonałością na miarę trafień van Bastena i Trezegueta z pamiętnych finałów.
Powołując się na pierwszorzędną literaturę drugorzędną, uznam, że Błaszczykowski skruszył morale wroga z mocą Kmicica wysadzającego w powietrze kolubrynę. Do tego momentu Rosjanie byli lepsi i kontrolowali grę, a polscy kibole już obmyślali, jaką by tu po meczu urządzić dogrywkę. Trafienie Kuby odmieniło wszystko, zaczęły się dziać rzeczy nieprawdopodobne: nasi nagle zaczęli biegać szybciej i grać mądrzej od rywali, Smuda zaczął sięgać po rezerwowych, a kibole odłożyli dogrywkę przynajmniej do soboty.
Powiadam wam, to nie był strzał, to był akt strzelisty.