Na mistrzostwach Europy już od czterech lat jedno jest pewne – jeśli jakaś drużyna zagra mecz zachwycający, niechybnie w następnym dostanie łomot. Wtedy Holandia van Bastena grała z fantazją i polotem, wszystko funkcjonowało perfekcyjnie, nawet Robben jeszcze wydawał się altruistą – aż tu przyszedł mecz z niemrawą wcześniej Rosją i nagle duch gry pięknej i skutecznej przeniósł się na Arszawina z kolegami. Zdemolowali Holendrów ze słowiańską fantazją, Europa była zauroczona, na fali tego zauroczenia menedżerowie zachodnich klubów zaczęli ściągać do siebie zawodników za samo rosyjskie brzmienie nazwisk (niestety, żaden z naszych się wtedy przez pomyłkę nie załapał, nawet Żewłakow), tymczasem w starciu z Hiszpanią Sborna zmiękła, oklapła i padła bez ducha.
Podobnie działo się na Euro 2012 – manto, jakie Dżagojew i spółka spuścili Czechom, było tak efektowne, że Rosjan okrzyknięto głównym faworytem turnieju, tyle że w starciu z Polską demon pięknej gry z nich wyskoczył, zgnębieni remisem z biało-czerwonymi stracili wiarę we własne siły (kto by nie stracił) i odpadli z kryzysową Grecją. Pięknie grali Niemcy, z Grekami to już się wznieśli na Zugspitze finezji, Khedira i Reus strzelali bramki z woleja w okno niejako od niechcenia, Angela Merkel co chwila podskakiwała z radości i zdumienia, że Löw zgłębił kamień filozoficzny i w rzeczy samej stworzył drużynę doskonałą – skuteczną i elegancką.
Jeśli kto się dał podpuścić, spotkał go srogi zawód – nawet Niemcy wyprztykali się po meczu popisowym, w półfinale zobaczyliśmy za to ładnie i skutecznie grających Włochów. Balotelli odpalił fajerwerki i świat zapłonął jak jego manchesterska łazienka, nagła miłość do Azzurich spowiła kontynent, bo przecież Włosi nigdy nie grali tak pięknie i ofensywnie, eksperci głowili się, ile celnych podań dzieli Pirlo od złotej piłki.