Lidera zwycięskiej Solidarności i jej pogromcę. Chodzi o spotkanie ludzi symboli.
Pierwszy torował drogę do demokracji, drugi wtrącił go za to do więzienia, a w końcu razem z swym byłym więźniem politycznym współtworzył nową suwerenną i wolną Polskę. Takie rzeczy zdarzają się rzadko. Ostatnio zdarzyły się w Birmie, dużo wcześniej - ale już po naszym Okrągłym Stole - w Afryce Południowej. Nelson Mandela, Lech Wałęsa, pani Auung San Su Kyi – trzy spełnione ikony praw człowieka, rozpoznawalne na całym świecie. Jest jeszcze Dalajlama, ale jemu się jak dotąd nie powiodło.
Kiedy w pierwszej połowie lat 90 pracowałem w Polskiej Sekcji BBC w Londynie, Wałęsa był tam household name, kimś powszechnie rozpoznawalnym, zwłaszcza po swym słynnym przemówieniu w amerykańskim Kongresie. Mój lekarz rodzinny, Hindus z pochodzenia, wielbił Wałęsę jak Gandhiego. Wielbili go sklepikarze i pracownicy stacji benzynowych w mojej dzielnicy.
No tak, ale w Polsce było inaczej. W obozie solidarnościowym zasługi Jaruzelskiego dla Polski demokratycznej zostały zignorowane. Ludzie Solidarności zlustrowali Wałęsę i moralnie go zgilotynowali. W jakimś sensie ci solidarnościowi wrogowie - zarazem Jaruzelskiego i Wałęsy - pracowali solidarnie na herbatkę u generała.
Tak, to kurtuazyjne spotkanie nie powinno ani dziwić, ani oburzać. Zachowali się obaj jak dojrzali i wolni ludzie i politycy. Nie ma dziś poważnych powodów, by Wałęsa nie mógł przyjść z prywatną wizytą do państwa Jaruzelskich. Teraz Wąłęsę i Jaruzelskiego o wiele więcej łączy, niż kiedyś dzieliło. Mianowicie lojalność wobec państwa polskiego. Z pewnością nadal się różnią politycznie, ale nie uważają Rzeczpospolitej za bękarta i kondominium.
I tylko żal, że na herbatce nie było pani Danusi.