Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Głowa za oko

CBA bada przeszczepy rogówek

Prof. Jerzy Szaflik w swoim gabinecie. Prof. Jerzy Szaflik w swoim gabinecie. Krzysztof Żuczkowski / Forum
Odwołanie krajowego konsultanta w dziedzinie medycyny nie jest niczym wyjątkowym. Wyjąwszy formę. Minister zdrowia obwieścił w mediach, że właśnie doniósł na prof. Jerzego Szaflika do Centralnego Biura Antykorupcyjnego.
Były już krajowy konsultant do spraw okulistyki padł ofiarą donosu.Krzysztof Żuczkowski/Forum Były już krajowy konsultant do spraw okulistyki padł ofiarą donosu.

Najpierw był donos z miasta. Że profesor podbiera rogówki z oficjalnego obiegu do przeszczepów dokonywanych w ramach prywatnej praktyki. Prof. Jerzy Szaflik, krajowy konsultant do spraw okulistyki, szef Banku Tkanek Oka i od ponad 20 lat dyrektor warszawskiej Kliniki Okulistycznej, usłyszał to, gdy na kilka dni przed swoim odwołaniem stawił się do ministra wezwany telefonicznie.

Konkretnie minister Bartosz Arłukowicz ujął to tak: dotarło powiadomienie, że w prywatnej klinice profesora przeszczepia się rogówki bez zgody NFZ. Oraz że pacjenci prywatni nie byli wpisani do oficjalnej kolejki (co jednak się nie potwierdziło, bo wpisani byli).

– Czasem zdarza się, że na jakąś konkretną rogówkę w sektorze publicznym nie ma zapotrzebowania. I tak właśnie było w tych siedmiu przypadkach przez dwa lata – tłumaczy prof. Jerzy Szaflik. – Pan minister poprosił mnie o szczegółowy raport z działalności Banku Tkanek oraz o pisemną informację o mojej pracy w charakterze konsultanta. Byłem także gotowy złożyć rezygnację z funkcji konsultanta, co najmniej do czasu wyjaśnienia sprawy.

Dwa dni później nastąpił zwrot akcji. Minister ogłosił, że odwołuje profesora z wszelkich funkcji prócz tej dyrektorskiej w klinice okulistycznej. Że powiadamia CBA o ewentualnych nieprawidłowościach i sam rozpoczyna kontrolę w Banku Tkanek Oka.

Zarzut

Ten Bank to jakby dziecko prof. Szaflika. Jeszcze jako pionier przeszczepów rogówki w Polsce miał ideę, aby dawców sprawniej łączyć z biorcami, wystarał się o wsparcie międzynarodowego stowarzyszenia banków tkanek oka i szkolenie know-how w Pradze. Placówka ruszyła w 1995 r. Zajmuje się zbieraniem tkanek do przeszczepów i ich szczegółowym badaniem. Nie każdemu pacjentowi można wszczepić każdą rogówkę. Przeszczep trzeba przeprowadzić w ciągu sześciu dni od pozyskania rogówki.

Operacja, z perspektywy pacjenta, jest porównywalna do ratującej życie – bo ratuje wzrok. Rogówkę – czyli tę zewnętrzną „błonkę”, pokrywającą źrenicę i tęczówkę – wycina się z oka osoby zmarłej, po przebadaniu umieszcza na miejscu zniszczonej rogówki pacjenta – i zszywa. Operacja należy do skomplikowanych. Zajmuje się tym tylko ok. 20 ośrodków w Polsce. Od dwóch lat przeprowadza się w Polsce około tysiąca takich operacji rocznie.

Ale prof. Szaflik sam ich już prawie nie robi; wychował następców. Jeśli operuje, to w stanie wyższej konieczności. Albo prywatnie, u siebie.

Obieg oficjalny w praktyce wygląda tak: banki tkanek (warszawski, lubelski, zabrzański i sosnowiecki) współpracują z konkretnymi szpitalami. Gdy pojawia się rogówka, koordynator z banku obdzwania odpowiednie szpitale, a tam lekarz dyżurny bierze specjalny zeszyt, w którym wpisani są pacjenci oczekujący na przeszczepy. Poltransplant (czyli placówkę zgodnie z przepisami koordynującą transplantacje w Polsce) w praktyce jedynie powiadamia się o losach rogówki oraz biorcy, którego – w nowej sytuacji – należy już wykreślić z listy oczekujących.

Lecz czasem biorcy nie ma. Bo pasujący morfologicznie pacjenci z listy nie odbierają telefonu albo właśnie mają katar, albo są za granicą. Skoro na przeszczep czeka się nawet dwa lata, ludzie prowadzą przecież normalne życie. Czasem biorca jest, ale nie ma szpitala. Bo akurat jest remont albo dezynfekcja. Albo lekarze wyjechali, bo są święta. Od 2011 r., od kiedy po wielu latach starań banki zaczęły współpracę z policją w kwestii zbierania informacji o śmiertelnych wypadkach i lawinowo przybyło materiału do przeszczepu, sytuacje takie zdarzają się, choć rzadko. Lekarzy i sal od lat nie przybyło.

Tło

Dziś umysł prof. Szaflika zaprząta głównie to, kto był autorem donosu – i dlaczego.

Części środowiska przeszkadzać mogło, że dużym nazwiskom wolno więcej. Można wyjść z oddziału w środku dnia, nikomu się nie tłumacząc, odezwać się do innych lekarzy w grubszych słowach czy wręcz zrzucić całą robotę na barki asystentów. Ludziom-legendom nie zwraca się uwagi, nie krytykuje się oficjalnie i nie podaje w wątpliwość ich osądów. Wiadomo, w okulistyce takie legendy są jedynie trzy, w tym prof. Szaflik właśnie.

Był konsultantem krajowym, co nobilituje. Oraz zwykle łączy się z szansą na lepszy dostęp do finansowania badań, wyjazdów edukacyjnych, sponsorowanych przez koncerny farmaceutyczne. Byli ministrowie zdrowia przyznają, że donosy na tego czy innego konsultanta to ministerialna norma.

Część środowiska – ale też pacjentów – mogło razić, że piastując taką funkcję jednocześnie jest właścicielem prywatnej lecznicy. Ale przecież większość konsultantów ma jakieś związki ze światem komercyjnym. Własne przychodnie, umowy z firmami farmaceutycznymi na monitorowanie niepożądanych działań leków, wystąpienia na konferencjach, etaty na prywatnych uczelniach.

I to jest problem głębszy i poważniejszy niż sam tylko kazus prof. Szaflika. Wiedza nieformalna: żeby trafić na operację do publicznego szpitala, zacząć trzeba od konsultacji w prywatnej lecznicy. Tam, opłaciwszy kilka bądź więcej wizyt po 150–250 zł, człowiek staje się osobistym pacjentem lekarza. Recepcje w prywatnych przychodniach już się przyzwyczaiły, że ciężarne pacjentki rozpytują najpierw, który lekarz położnik pracuje w jakim szpitalu – żeby móc urodzić pod konkretnym adresem.

Ten sam proceder dotyczy profesorów, ordynatorów, kierowników klinik. W prywatnej klinice czy przychodni zleca się badania (nierzadko, jak w onkologii, bardzo drogie), które wykonuje się w publicznym szpitalu. I odwrotnie, z tłumu pacjentów z oficjalnego obiegu odłowić można tych bogatszych czy bardziej natarczywych – i przekierować do prywatnej kliniki, gdzie leczy się w lepszych, mniej odhumanizowanych warunkach i z uściskiem ręki. Gdy ordynator, dyrektor czy kierownik kliniki jest jednocześnie właścicielem prywatnej placówki o tym samym profilu i może między nimi dowolnie żonglować pacjentami, to mamy już realny, poważny konflikt interesów.

Ministrowie zdrowia zmieniają się, a rzeczywistość nie. Czasem – jak w przypadku dawnego konsultanta od genetyki i właściciela sporej sieci medycznej jednocześnie – dyskretnie prosi się o wybranie między działalnością biznesową a stanowiskiem konsultanta (choć akurat w tym wypadku nie szło o jego prywatne imperium medyczne, ale o to, że prócz medycyny oficjalnej proponował niekonwencjonalną). Tamten wybrał biznes, ale akurat prof. Szaflika nie stawiano przed taką alternatywą. Przez lata tylko raz, w przypadku onkologii, zdarzyło się, że ordynatorowi prowadzącemu prywatną klinikę nie przedłużono kontraktu w placówce publicznej.

Detal

A jeśli chodzi o funkcję konsultanta krajowego: może nobilituje, ale jest w gruncie rzeczy społeczna. Płatna, ale z wynagrodzeniem raczej symbolicznym – nie więcej niż 1 tys. zł miesięcznie (przy idących w dziesiątki tysięcy zarobkach właścicieli prywatnych klinik). A tymczasem obciążenia są konkretne. Zgodnie z ustawą, konsultant krajowy powinien opiniować i kontrolować swoją branżę w porozumieniu z ministerstwem, NFZ oraz rzecznikiem praw pacjenta. Powiadamiać, informować, nadzorować proces szkolenia, inicjować programy epidemiologiczne – spis obowiązków to dwie strony drobnym drukiem.

Tylko od zaangażowania konsultantów zależy też, jak NFZ wyceni procedury medyczne w danej dziedzinie. Trzeba je – jak to się mówi – wychodzić. Akurat pod tym względem środowisko ma dla prof. Szaflika bardzo dużo wdzięczności; wychodził bardzo przyzwoitą wycenę świadczeń okulistycznych.

Z założenia konsultant to jednak przede wszystkim osoba szczególnego zaufania dla ministra zdrowia. Jego oko i ucho. Minister wybiera konsultantów z grona zaproponowanego przez stowarzyszenia medyczne, ale odwołać może w każdej chwili. A gdy trzeba odwołanego zastąpić w trybie pilnym, może następcą uczynić dowolnie wybranego lekarza. Nie musi nikogo pytać o zdanie.

Dlatego nagłe odwołania konsultantów zdarzały się każdemu ministrowi. Bo przestali pasować, zbyt kojarzeni byli z poprzednikiem, ktoś doniósł, wiarygodnie, o ich związkach z koncernami – i tak dalej. Zwykle odwoływało się w ciszy medialnej. I z zachowaniem konwenansu, ściskając dłoń, dziękując za zaangażowanie.

Andrzej Włodarczyk, wiceminister w latach 2010–11, odwołał aż 15 naraz – dyskretnie, milcząc o przyczynach tych decyzji. Media dowiedziały się po czasie. Jeden z odwołanych w środowisku miał za przezwisko nazwę pewnego leku, który promował jako konsultant. Sprawa była znana, lecz nie wyciekła do gazet.

Ewa Kopacz odwoływała listem poleconym, do rąk odwoływanego. Publiczny rozgłos zdobywały jedynie przypadki, w których sam odwołany poczuł się dotknięty. Np. konsultant do spraw epidemiologii, który w głośnej dyskusji na temat szczepionek na świńską grypę występował w mediach po przeciwnej stronie barykady niż minister.

Nawet Zbigniew Religa, minister w latach 2005–07, uwikłany ambicjonalnie w historię doktora G. (wciąż jeszcze niezakończoną prawomocnym wyrokiem), odwoływał po cichu. A powziąwszy z mediów informację o prof. J., obwinianym o przyczynienie się do śmierci pacjenta, na którym testowano lek, zaczął od powołania komisji złożonej z lekarzy pracujących w resorcie. I ostatecznie nie odwołał prof. J.

Sprawozdawczość

Dlatego gest ministra Arłukowicza wśród medyków uznano za terapię szokową i potraktowano jak kolejny odcinek serialu o groźnym szeryfie. Jakby minister, po bitwie z farmaceutami i lekarzami w sprawie recept, znalazł kolejny sposób pokazania, jak bardzo walczy z korupcją. Równolegle pojawiły się spekulacje, że być może minister wie o profesorze coś więcej, ale nie może powiedzieć. I że stąd skala reakcji. Albo że chodziło o nominację dla nowego konsultanta, przyjaciela wpływowego wiceministra...

Tymczasem ów spektakularny i gwałtowny gest może mieć pewną niespodziewaną konsekwencję. Pada bowiem pytanie o zasadność utrzymywania sieci konsultantów w ogóle. Po co są, skoro się z ich wiedzy nie korzysta? W czerwcu tego roku tą samą metodą nagłego zrywu minister rozesłał do konsultantów mail z żądaniem wypełnienia tabelki o działaniach kontrolnych podjętych w placówkach z danej branży – z terminem do jutra.

Odpisał mu Lucjusz Jakubowski, konsultant krajowy w dziedzinie genetyki klinicznej, że wypełnienie tabeli – w jego przekonaniu – jest czystą biurokracją, skoro dotychczasowe wnioski od lat nie są brane pod uwagę. Dołączył cztery strony bardzo drobnego druku – sugestie, co zrobić, żeby zacząć wykorzystywać sensownie funkcję i czas konsultantów.

I tak od lat. Co ekipa, to zmiana strategii. O wykorzystaniu potencjału nie ma mowy.

Teraz konsultanci piszą w sprawie kolegi do ministra. Podobnie jak Prezydium Zarządu Głównego Polskiego Towarzystwa Okulistycznego, które składa oficjalny protest przeciwko „decyzji bez uzasadnienia”. Oraz pracownicy warszawskiego szpitala okulistycznego, którzy oczekują, że „przywrócone zostanie dobre imię i godność profesora”.

Sam odwołany dodaje, że od dłuższego czasu nosił się z rezygnacją. Ale teraz poszedł do sądu pracy. Będzie się bronił; minister nie pozostawił mu wyboru. Ktoś tę konfrontację musi przegrać.

Polityka 35.2012 (2872) z dnia 29.08.2012; Kraj; s. 17
Oryginalny tytuł tekstu: "Głowa za oko"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną