Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Sztuka rządzenia według Szekspira

Polska polityka jako szekspirowska tragikomedia

W politycznym dramacie jesteśmy jedynie widownią. Jednego króla zastępuje drugi, jednego premiera następny, a w naszym życiu nic się nie zmienia. W politycznym dramacie jesteśmy jedynie widownią. Jednego króla zastępuje drugi, jednego premiera następny, a w naszym życiu nic się nie zmienia. Mirosław Gryń / Polityka
Polityka jest wielkim dramatem, ale o niewielką stawkę. Tak przynajmniej opisał ją Szekspir. I miał rację. Spójrzmy na konflikt Kaczyńskiego z Tuskiem. Ważą się w nim ludzkie losy. Ale nie milionów Polaków, a tylko obu tych panów.
W dramatach Szekspira polityka jest własnością polityków. Jest ich własnym światem, w którym biją się o ich własne dobra.Mirosław Gryń/Polityka W dramatach Szekspira polityka jest własnością polityków. Jest ich własnym światem, w którym biją się o ich własne dobra.
Robert Krasowski, publicysta i wydawca, absolwent filozofii UW.Leszek Zych/Polityka Robert Krasowski, publicysta i wydawca, absolwent filozofii UW.

My w ich wojnie jesteśmy jedynie widownią. Od kibiców sportowych, od widzów teatralnych różni nas jedno. Tamci wiedzą, że to tylko spektakl. My natomiast sądzimy, że to nasze życie. Aby odrzeć polską politykę z tej emocjonalnej przesady, aby dojrzeć jej prawdziwą naturę, miesiąc temu spojrzeliśmy na nią oczami Machiavellego. Dziś czas na znawcę bodaj jeszcze większego. Czyli na Szekspira.

Jego opis polityki bardzo się różni od naszego. W jego dramatach polityka jest nie tyle ważna, co raczej ciekawa. Ciekawa piekielnie. Ale nic więcej. Istotą polityki w ujęciu Szekspira nie jest bowiem jej doniosłość, jej rzekomo wielki wpływ na nasze życie. Lecz jej rozmach, patos, dramat. Dramat, w którym ważą się losy polityków, a nie obywateli. Owszem, może się zdarzyć, że rykoszetem ich losy odbiją się na naszych. Ale nie to jest powodem naszego zainteresowania. Nie dlatego patrzymy na polityczną bitwę, aby w porę się schować przed nadlatującymi odłamkami. Patrzymy, ponieważ nie ma na Ziemi ciekawszego widowiska.

I.

W politycznym dramacie jesteśmy jedynie widownią. Jednego króla zastępuje drugi, jednego premiera następny, a w naszym życiu nic się nie zmienia. Czemu zapominamy o nieistotności zmian? Czemu w każdym nowym władcy lokujemy nadzieje, których nie spełnił żaden z poprzedników? Czemu z uporem uznajemy polityków za władców naszego losu? Powody są dwa. Po pierwsze, oni sami nas o tym przekonują. Po drugie, taka jest potrzeba ludzkiego rozumu. Musi on wierzyć, że otaczającym nas światem ktoś świadomie kieruje. Że tak jak firma ma swojego szefa, tak społeczeństwo ma swego przywódcę, który decyduje o zbiorowym losie. O sukcesach i porażkach. O bezpieczeństwie i zgubie.

Dawniej reżysera ludzkich losów wyobrażano sobie inaczej. Bywała nim Opatrzność, czyli boża troska. Bywała nim Fortuna, czyli boski kaprys. Bywał nim monarcha rozumiany nie jako władca, lecz boski namiestnik na ziemi. Reżyserem zawsze był zatem ktoś nie z tego świata. Ufność w ludzkie siły była bowiem zbyt mała. Nie wierzono, że człowiek może zapanować nad własnym losem. Uważano, że istota, która nie wie, czy nici jej istnienia nagle nie przetnie sarkoma płuc – jak szyderczo sprawę wyłożył Woland – nie może kierować nawet własnym życiem, nie mówiąc o życiu całych społeczeństw.

Z czasem wyobrażenia się zmieniły. Nasza wiara we własne siły wzrosła, a w boże zmalała. W roli reżyserów wydarzeń obsadziliśmy więc polityków. Ludzi, w których ręce została złożona największa władza. Ich uznaliśmy za bogów czuwających nad naszą pomyślnością. Im zaczęliśmy przypisywać zasługę, gdy w kraju dzieje się dobrze, ich obarczać winą, gdy dzieje się źle.

Czy słusznie? Niesłusznie. Bo takie wywyższenie polityki jest zwykłym mitem. Jest atawizmem. Szukaniem bogów tym razem na ziemi. Politycy nie mają tak wielkiej władzy, aby zapanować nad naszym losem. I nie ma w tym zresztą żadnego nieszczęścia. Bo takich władców wcale nie potrzebujemy. Ale o tym potem.

Wpierw zajmijmy się teatralnością polityki. Bo to ona sprawia, że nie potrafimy od niej wzroku oderwać.

II.

Do tego właśnie potrzebny jest Szekspir i jego opis polityki. Skupionej wyłącznie na walce o władzę. Walce o jej zdobycie lub utrzymanie. Szekspir niczego innego w polityce nie znajduje. Nigdy nie opisuje władców pochylających się nad losem poddanych. Lud staje się ważny jedynie wtedy, gdy podburzony do buntu staje się narzędziem walki o władzę.

W dramatach Szekspira polityka jest własnością polityków. Jest ich własnym światem, w którym biją się o ich własne dobra. Szekspir tego faktu nie chwali, nie gani, lecz chłodno przyjmuje do wiadomości. Wielka scena, w której pokonany Ryszard II i uzurpator Bolingbroke wspólnie trzymają koronę, z którą pierwszy rozstać się nie potrafi, a drugi bez niej już żyć nie może, ma status definicji. W polityce chodzi o koronę i nic więcej.

Szekspirowscy politycy czasem mają poglądy, ale nie one są ważne. Bo są za słabe, aby się stać motorem politycznych zachowań. Ważne są tylko charaktery. A zatem, choć jest Koriolan obrońcą arystokracji, mechanikę jego działań wyznacza dzika duma. Brutus jest żarliwym obrońcą republiki, ale Szekspir obsadza go w roli „szlachetnego Brutusa”. I tak jest zawsze. Poglądy są luksusem, na który nie stać ludzi bijących się o władzę.

III.

Politycy są sprowadzeni do swoich namiętności. To one nimi rządzą. Nie tylko dlatego, że politycy są zwykłymi ludźmi, ale ponieważ są ludźmi szczególnymi. Poddanymi potężnej presji walki o władzę. Presji, która redukuje ich do kilku elementarnych emocji. Eliminuje bogactwo ludzkiej natury, wytłumia to, co w niej najlepsze, a wzmacnia kilka najgorszych instynktów. Presja walki o władzę jest tym straszniejsza, że oglądamy ją w realiach systemu dynastycznego, z jego okrutną konsekwencją, która walkę o władzę często każe toczyć w obrębie własnej rodziny. I sprawia, że władcom zdarza się mordować swoich rodziców, rodzeństwo, a nawet własne dzieci.

W ten sposób polityka staje się laboratorium, w którym ludzka natura poddana zostaje największym możliwym napięciom. W szekspirowskim świecie istotne jest nie to, co polityka robi z państwem, ale co robi z samym politykiem. Co robi z jego człowieczeństwem. Polityka jest dramatem ludzkiej natury. Nie dramatem rządzenia, ale dramatem istnienia. Dramatem ludzkiego losu. Ale tym dramatem jest polityka tylko dla samych polityków. Dla bohaterów tych zmagań. My jesteśmy na zewnątrz.

IV.

Ujmijmy tę myśl raz jeszcze, aby uniknąć niejasności. Dowodem na teatralność polityki nie jest to, że największy twórca teatru uczynił ją swym głównym tematem. Odwrotnie. Przyglądając się polityce, Szekspir dostrzegł, że ma naturę spektaklu. I dlatego w swoich sztukach uczynił ją głównym tworzywem.

Mimo że wnioski Szekspira są sprzeczne z panującymi wyobrażeniami, nikt nigdy nie zarzucił Szekspirowi, że strywializował politykę. Że redukując ją do walki o władzę oraz teatru ludzkich namiętności, przerobił ją na bulwarowe widowisko skrojone na potrzeby widowni The Globe. Odwrotnie. Mamy wrażenie, że jego dzieła mówią coś bardzo ważnego. Ale na wrażeniu poprzestajemy, nie drążymy go, nie destylujemy z niego wyrazistej treści. Bo tak jak obywatele, tak również czytelnicy Szekspira buntują się przed jego wizją polityki. I z uporem szukają u Szekspira innego towaru. Szukają własnych przekonań na temat doniosłości polityki. Szukają zaszyfrowanych przez pisarza politycznych morałów.

To nie jest przypadek, tego samego doświadczył Marks (swoją drogą wielki wielbiciel Szekspira, podczas posiłków rozmawiający z rodziną cytatami z jego dramatów). Otóż Marks absolutnie nie wierzył w politykę, czego jego czytelnicy do dziś nie chcą przyjąć do wiadomości. A przecież Marks poszedł dalej niż Szekspir. Ostentacyjnie gardził polityką. Uznał ją za pozór. Za sługę, który nie rządzi, lecz pilnuje status quo. Za zasłonę, która skrywa prawdę, że rzeczywistość nie ma władców, lecz właścicieli. Marks uważał, że polityka winna zrobić jedno: rewolucję. A potem położyć się do grobu. Razem z państwem. Bo społeczeństwu władza do niczego nie jest potrzebna. Jednak mimo tak dobitnych stwierdzeń, czytelnicy Marksa do dziś szukają u niego politycznych inspiracji. Co pokazuje, że mało rzeczy odrzuca nas równie mocno jak teza o nieistotności polityki.

V.

Nam też nie łatwo jest uwierzyć, że pojedynek Tuska i Kaczyńskiego jest tylko prywatną wojną. Niełatwo nam przyznać, że bardziej nas wciąga fabuła tej wojny niż jej realna stawka. Owe trwające siedem lat zmagania z ich dramatycznymi etapami. Z objęciem władzy przez bliźniaków. Z jej utratą. Z katastrofą, która dramat zmieniła w tragedię. A walkę o władzę w zemstę za śmierć brata.

Dlatego jak na razie przyjmijmy wnioski z Szekspira w ograniczonym zakresie. Umówmy się, że pokazał, dlaczego polityka jest dla nas piekielnie ciekawa. Natomiast kwestię tego, czy jest ważna, postawmy osobno. Już bez pomocy Szekspira.

O co się pytamy? O to, czy politycy naprawdę kierują naszym losem. O to, czy od wyniku takich zmagań, jak Kaczyńskiego i Tuska, zależą nasze osobiste sprawy?

Zacznijmy od tego, że nie jest to pierwszy pojedynek, jaki oglądamy. Pierwsze było starcie Wałęsy i Mazowieckiego, które postrzegaliśmy jako bitwę rozstrzygającą losy reform i demokracji. Ale po 20 latach nie podtrzymamy tamtej opinii. Dziś już wiemy, że dla istnienia rynku i demokracji wynik tamtych wyborów był obojętny. I to nie „trochę obojętny”, nie „raczej obojętny”, lecz „kompletnie obojętny”. Potem było wiele wydarzeń, których stawka wydawała się olbrzymia. Ale im bardziej się oddalały, im bardziej opadały nasze emocje, tym bardziej ich znaczenie malało. Z czasem okazywało się, że realne były nie zagrożenia, a nasze emocje.

Mamy doświadczenie 23 lat. Przez te lata do władzy doszło wielu ludzi. Mieli różne poglądy i różne biografie. Różne cele i różne ambicje. Każdy chciał zmienić kurs polskiej polityki. Na lepszy dla Polski albo na lepszy dla siebie. Po latach wiemy, że żaden nie doprowadził do zmiany trajektorii polskiego losu. Żaden, dosłownie żaden premier i żaden prezydent nie odcisnął głębszego piętna na biegu wydarzeń. To, czego chcieli, okazało się nieważne. To, co robili, również. Bez względu na to, kto trzymał ster i co z nim wyprawiał, polski statek ciągle płynął w tę samą stronę.

VI.

Aby zobaczyć rzeczywiste skutki działań polityków, musimy się pochylić głębiej. Dużo bliżej ziemi. Dopiero wtedy zobaczymy jakąś reformę oświaty, jakiś system emerytalny, jakąś reformę policji. Raz lepszą, raz gorszą. Zapewne nie były to rzeczy nieważne. Ale nie były to rzeczy zasadnicze. Nie to mieliśmy na myśli sądząc, że od polityki zależy nasz los.

Co zatem zależało od polityków? Trzymając się metafory statku. Otóż politycy nim nie kierowali, oni w czasie rejsu dbali o standard podróży. Kierowali personelem pokładowym. Jedni dbali o nas lepiej, drudzy dbali gorzej. Ale ich zasługi nigdy nie wyszły poza te ramy. Kto zaś wyznaczył kurs statku? I kursu pilnował? Odpowiedzi są dwie. Obie prawdziwe. Po pierwsze, nikt. Po drugie, my wszyscy razem.

Zacznijmy od tego, co było tym kursem. Otóż był to rejs ze Wschodu na Zachód. Do rynku i do demokracji, do Unii i do NATO. Polscy politycy lubią powtarzać, że to oni wprowadzili nas do struktur Zachodu. Jednak to nieprawda, byli za słabi, aby kreślić geopolityczną mapę. Decyzję podjął Zachód. Politycy odpowiedzą, że musieli przekonać Polaków. Ale to również nieprawda, większość sama tego chciała. Może politycy przynajmniej koordynowali ten proces? Otóż też nie, o to dbali urzędnicy Unii i NATO. Na czym w takim razie polegała rola polskich premierów i prezydentów? Otóż na niczym. Byli jak bandera na statku. Czyli nie żaglem pchającym statek, ale tym kawałkiem płótna, który za statkiem się ciągnie. Oni nie kierowali wydarzeniami, oni im asystowali. Oni nie wyznaczali kierunku, oni go jedynie symbolizowali.

Podobnie było z budową demokracji, podobnie było z tworzeniem rynku. Aspiracje rodziły się w społeczeństwie, rozwiązania przychodziły z Zachodu. Ale nie w postaci politycznych rozkazów. Zachodni politycy byli tak samo nieważni jak politycy lokalni. Cała transformacja – czyli konkretne decyzje, ich tempo oraz ich logika – kierowana była przez bezosobowe mechanizmy. Przez zasady unijnej integracji, przez normy akcesji do NATO, poprzez reguły udzielania finansowej pomocy przez Bank Światowy i MFW.

Kto się pochyli nad polską transformacją, nad tym skomplikowanym zbiorowym wysiłkiem, odkryje, że wielkie projekty nie wymagają wielkich liderów. Ba, w ogóle nie potrzebują liderów. Bo rzeczywistością nie muszą rządzić jednostki, mogą nią rządzić reguły. Dobrze skrojone standardy prawne, ekonomiczne, cywilizacyjne.

VII.

Czy zachodni politycy są lepsi? Czy mają większe zasługi? Chyba nie. W czasach prosperity chętnie przypisują sobie wszystkie sukcesy. Jednak ich możliwości lepiej widać dziś, gdy Unia znalazła się w kryzysie. Co w takiej sytuacji robią władcy ludzkich losów? Otóż nic. Trwa festiwal ucieczek od decyzji, zgłaszania pozornych rozwiązań, zastępczych walk o promil z unijnego budżetu. Cel tej gry jest czytelny: dotrwać do końca kadencji, zostawić kłopoty następcom. Czy z grona 27 przywódców choć jeden zrobił coś godnego uwagi? Nie. Nawet nie próbują. Wierzą, że rozwiązanie samo się znajdzie.

Być może tak się stanie. Może koniunktura się odwróci. Albo pojawi się wielki przywódca i uratuje Unię. Jednak taki ratunek nie będzie sukcesem polityki. Nie będzie dowodem jej ważności i jej znaczenia. Będzie sukcesem tego konkretnego polityka. Sukcesem politycznego wyjątku, a nie politycznej normy. Sukcesem męża opatrznościowego.

Właśnie takie wyjątki rządzą naszą wyobraźnią. Politykę postrzegamy przez ich pryzmat. Przez pryzmat polityków tak innych od reszty, że pamięć o nich trwa stuleciami. I potem, patrząc na dzisiejszych, mamy w głowie Napoleona, Cezara, Bismarcka. Uważamy, że ich skuteczność jest normą, zaś widoczna dookoła niezdarność rażącym odstępstwem. Tymczasem sam Bismarck, człowiek, który z niczego ulepił światową potęgę, wyznał kiedyś, że bardzo trudno jest choć trochę odkształcić rzeczywistość.

VIII.

Zwłaszcza że dzisiejsi politycy mają dużo trudniej. Twórcy liberalnej demokracji nie dali im większych szans. Pozbawili ich swobody ruchów. Skrępowali władzę gorsetem przypominającym kaftan bezpieczeństwa. Dziś tamte decyzje zostały zapomniane, ale kiedyś proces osłabiania władzy dokonał się z pełną świadomością. Ostatnim troszczącym się o siłę władzy był Hobbes, który dowodził, że aby ludzie nie zamienili się w stado wilków, potrzebny jest potężny władca, który mając nieograniczoną władzę, zapanuje nad dzikością ludzkiej natury. Jednak przyszedł Locke i zauważył, że dzikość ludzkiej natury jeszcze groźniej odezwie się w samym władcy. I w pierwszej kolejności wędzidła nałożyć kazał na władcę.

Locke miał rację i stał się twórcą nowoczesnej polityki. Cały wysiłek prawodawców poszedł w stronę osłabiania władzy. Zaczęto ją dzielić, równoważyć, skracać czas jej sprawowania. Nie myślano o skuteczności władzy, ale o wyrwaniu jej wszystkich kłów i wszystkich pazurów. Postanowiono, że co cztery lata społeczeństwo może pozbawić władcę mandatu, że w każdej chwili większość parlamentarna może go odwołać, że parlament i sądy mogą blokować wszystkie jego decyzje. W ten sposób doprowadzono do dzisiejszej sytuacji, w której premier więcej uwagi poświęca wysiłkowi utrzymania się w siodle niż samemu rządzeniu.

Wszystko zrobiono świadomie. Ojcowie założyciele współczesnej polityki uznali, że w ocenie polityków lepiej być pesymistą. Lepiej dać im mniej władzy, aby wyrządzali mniej zła, niż dać więcej, w nadziei na więcej dobra.

IX.

Ale była też druga przesłanka ich myślenia. Ojcowie założyciele współczesnej polityki uważali, że silna władza nie jest potrzebna, że ludzie sami potrafią rozwiązać swoje problemy. Demokracja współczesna powstała nie jako marzenie o demosie, który bierze władzę we własne ręce, lecz jako marzenie o wolności, dla której silny władca – wszystko jedno, monarcha, czy lud – jest największym zagrożeniem. Nasze czasy są dużo bardziej liberalne niż demokratyczne.

Co nie znaczy, że lud nie upomniał się o swoje. Przecież zaspokajanie jego kaprysów jest w demokracji jedynym instrumentem walki o władzę. Więc ostatnie ocalałe zasoby władzy zostały przeznaczone na ten cel. Co sprawiło, że rządzenie jest już tylko schlebianiem większości. Aby władzę zdobyć, a potem utrzymać, demokratyczni politycy musieli się wyrzec wszelkich ambicji przywódczych.

Cała ustrojowa konstrukcja współczesnej polityki jest rządzeniu wroga. Jest antypolityczna.

X.

Kim jest polski premier? Jest szefem państwowego aparatu. Szefem największej firmy w kraju. Nie rządzi nami, lecz urzędnikami. Pracownikami swojej firmy. Zajmującymi się publicznymi usługami. Owym personelem pokładowym statku, na którym płyniemy. Przychodzi rano z teczką do pracy, wydaje polecenia, reaguje na wydarzenia. Jak każdy szef stara się stworzyć wrażenie, że wszystko opiera się na jego stalowej woli. Jednak większość decyzji pozostaje w rękach administracyjnej rutyny. Premier dodaje coś zupełnie innego. Polityczną zręczność. Ale nie w rządzeniu, lecz w utrzymywaniu się przy władzy. Jeśli jest sprawnym politykiem, potrafi utrzymać jedność własnego obozu, dać odpór opozycji i dotrwać do końca kadencji. Od czasów Szekspira nic się nie zmieniło. Polityka to walka o władzę. Zaś władza to kurczowe trzymanie korony. I niewiele więcej.

A kto w takim razie rządzi? Kto pcha świat ku nowym celom i nowym wyzwaniom? Otóż ciągle ta sama siła. Ludzka energia, pomysłowość, zaradność. To ona rozwija wiedzę, technikę i medycynę, ona buduje miasta, tworzy prawa, pisze książki. W tym morzu ludzkiego wysiłku polityczna wola jest tylko jednym z wielu strumieni. Czasem odgrywa rolę wielką, zwykle jednak poślednią. Gdy zdarzy się jej wyprzedzić epokę, później całymi dekadami wlecze się w ogonie.

XI.

Jakie w takim razie jest realne znaczenie polityki? Co pozostaje po odarciu jej z naszych złudzeń? Poza nagą walką o władzę? Poza teatrem ludzkiej natury? Wbrew pozorom pozostaje coś, i to bardzo ważnego. Zostają słowa i symbole. Marzenia i wartości. Bo polityka sprowadzona do swego rzeczywistego wymiaru nie jest sporem o realia. Nie jest dyskusją o tym, jaki będzie świat. Ale o tym, jakim być powinien. Jest dyskusją o tym, jakiego świata naprawdę chcemy. Dyskusją, w której bierzemy stronę tych, którzy głoszą poglądy podobne do naszych. Fakt, że nie wcielą ich w życie, nie odziera polityki z sensu i powagi. Bo w tak rozumianej polityce ujawnia się coś analogicznego do religii. Bóg nie musi istnieć, aby wokół jego hipotezy zbudować imponującą religię. Podobnie władza nie musi istnieć, aby w dyskusji nad jej celami ludzie wyrazić mogli swoje najgłębsze przekonania.

Analogia z religią prowadzi do końcowej konkluzji. Dawniej najważniejsze poglądy na świat wyrażano w języku religii. Ale tak było do rewolucji francuskiej. Do czasu, kiedy Bóg przegrał z polityką. Potem ludzie swoje poglądy na świat zaczęli wyrażać w języku polityki. Co znaczy, że mówiąc o polityce, myślą zwykle o czymś innym. O czymś większym. I daleko ważniejszym.

 

Robert Krasowski, publicysta i wydawca, absolwent filozofii UW. Założyciel i były red. naczelny ukazującej się w latach 2006–09 konserwatywnej gazety „Dziennik Polska – Europa – Świat”. Obecnie współwłaściciel Wydawnictwa Czerwone i Czarne. Pracuje nad książkową historią III RP (dotychczas ukazał się I tom „Po południu. Upadek elit solidarnościowych po zdobyciu władzy”).

Polityka 51-52.2012 (2888) z dnia 19.12.2012; Polityka; s. 26
Oryginalny tytuł tekstu: "Sztuka rządzenia według Szekspira"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną