Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Syndrom Rywina

10 lat po aferze Rywina

Nie ustalono, żeby Rywin działał z czyjegoś upoważnienia. Wreszcie go skazano. Wyrok odsiedział. Koniec. Nie ustalono, żeby Rywin działał z czyjegoś upoważnienia. Wreszcie go skazano. Wyrok odsiedział. Koniec. Adam Chełstowski / Forum
„Michnik oszalał ze szczętem – pomyślałem” – tak zaczyna się tekst Pawła Smoleńskiego opowiadający historię, która zatrzęsła Polską 10 lat temu. I w jakimś sensie trzęsie nami do dziś.
To Lew Rywin. Wielki miłośnik cygar, który znał wszystkie ważne osoby.Adam Chełstowski/Forum To Lew Rywin. Wielki miłośnik cygar, który znał wszystkie ważne osoby.
Najważniejszy intelektualista - Adam Michnik. Ikona opozycji i polskiej inteligencji.Adam Chełstowski/Forum Najważniejszy intelektualista - Adam Michnik. Ikona opozycji i polskiej inteligencji.
Pierwsza w III RP komisja śledcza.Leszek Zych/Polityka Pierwsza w III RP komisja śledcza.

Sprawa nie była banalna. Najważniejszy producent filmowy przyszedł do najważniejszego intelektualisty i redaktora najważniejszego dziennika, by w imieniu premiera przekazać ofertę największej ujawnionej łapówki w zamian za ustawę dającą możliwość zakupu największej prywatnej telewizji. W każdym kraju ujawnienie takiej sytuacji musiałoby spowodować polityczne tsunami. Ale w warunkach Polski roku 2002 musiało to być tsunami co najmniej do kwadratu. Bo każdy element tamtej układanki był przecież na dzisiejszą miarę do kwadratu.

Aktorzy

Producent był nie tylko najważniejszy. Był dużo ważniejszy niż normalnie najważniejszy producent. To był Lew Rywin. Wielki miłośnik cygar, człowiek, który znał wszystkie ważne osoby i który właśnie wyprodukował „Pianistę” Polańskiego, świeżo nagrodzonego Złotą Palmą w Wenecji. Do tego producent „Pana Tadeusza”, współproducent „Listy Schindlera”, szef związku tenisowego, kiedyś jeden z prezesów państwowej telewizji, który w poprzednim systemie sprowadził do Polski „Niewolnicę Isaurę”.

Najważniejszy Intelektualista nie był tylko najważniejszym intelektualistą. To był Adam Michnik. Ikona opozycji i polskiej inteligencji. Człowiek, który nigdy nie sprawując władzy, miał największy intelektualnie, a może też politycznie, wpływ na bieg polskich spraw przynajmniej od połowy lat 80. Jeśli chodzi o wpływ na polskie sprawy, konkurować z nim mogli tylko papież, premier lub prezydent. I nie zawsze skutecznie. To od lat frustrowało każdego, kto w polityce radził sobie poniżej własnych oczekiwań.

Premier nie był po prostu premierem. To Leszek Miller, były aparatczyk, lider SLD, partii, o której pisano, że „wolno jej mniej”, bo ma postkomunistyczne korzenie. Zwłaszcza Millerowi wolno było mniej, bo ciągnęła się za nim podejrzana historia z moskiewskimi pieniędzmi. Nawet w przeciwnej dekomunizacji „Gazecie” na rządy SLD wiele osób patrzyło z niesmakiem. Wciąż słychać było pytanie, czy PRL wróci, skoro do władzy wrócili jego ludzie.

Dziennik, w redakcji którego odbyła się rozmowa, nie był po prostu najważniejszym dziennikiem. To była „Gazeta Wyborcza” u szczytu jej potęgi. W ówczesnej Polsce „Gazeta” miała większą siłę rażenia niż dziś cała prasa łącznie. Programy informacyjne zaczynały się od tego, co napisała „Gazeta”. Jej dziennikarze dyktowali tematy debaty skuteczniej, niż dziś cały PiS razem wzięty. W dodatku wejście „GW” na giełdę dało jej twórcom ogromne majątki. Mało kto nie zazdrościł im władzy, pieniędzy lub popularności.

Telewizja, o której zakup chodziło, też nie była po prostu największą prywatną stacją. Była pierwszą prywatną telewizją, która otrzymała ogólnopolską koncesję. Dostała ją w okolicznościach, które wzbudziły liczne kontrowersje.

Jej właściciela, a zwłaszcza jego przeszłość, majątek i wcześniejsze interesy otaczał ocean podejrzeń, oskarżeń, niejasności i insynuacji, obficie opisywanych w prasie. Sama wiadomość, że „GW” – sztandar inteligencji – ma z nim jakieś relacje, dla wielu osób była bulwersująca.

Scena

Władza również nie była taka, jaką dziś znamy. SLD rządził niepodzielnie, chociaż nie samodzielnie, bo potrzebował kilku głosów PSL. PO ma dziś prezydenta, premiera, marszałków, TVP, ale pod względem wewnętrznej dyscypliny Platforma Tuska, a nawet PiS, są przy Sojuszu Millera bezładną zbieraniną. Szorstka przyjaźń premiera z prezydentem była powszechnie znana, ale władza prała swoje brudy po cichu. Tak też dzieliła łupy. Wewnętrzne napięcia rosły bezobjawowo.

I opozycja nie była jak teraz. Poza koalicją SLD-PSL liczyły się PiS oraz PO. Dwie przeładowane szalupy ratunkowe po katastrofie rządu AWS-UW. Ich stworzenie było niekwestionowanym sukcesem, ale wciąż można było słyszeć, że lewica będzie rządziła co najmniej dwie kadencje, bo układ władzy został definitywnie domknięty. Dwa lata po wyborach sondaże to potwierdzały. Wizja gnicia latami w bezsilnej opozycji zdawała się niemal pewna.

Wreszcie zakup największej telewizji przez największą gazetę nie był tym, czym by był w 2012 r., czyli ucieczką przed ostatecznym upadkiem. Był postrzegany jako definitywne przypieczętowanie i tak już wyraźnie dominującej potęgi medialno-politycznej „GW”.

Na koniec, łapówka też nie znaczyła tyle, co dziś znaczy łapówka. Korupcja pełniła w ówczesnej Polsce rolę, którą dziś pełni tragedia smoleńska i którą przed Smoleńskiem pełniła lustracja. Była głównym narzędziem mobilizowania niechęci do establishmentu oraz kanalizowania emocji społecznych.

Rząd Buzka odszedł krótko wcześniej w niesławie nie dlatego, że działał niezbornie, rządził nieudolnie i zrobił cztery złe reformy. Skompromitowała go fala częściowo fantastycznych korupcyjnych oskarżeń. Rząd Millera też niemal od początku był grillowany na ruszcie korupcyjnych podejrzeń. W powszechnym odczuciu władza szła w parze z korupcją, jak fura idzie w parze z koniem. Wierzono, że korupcyjne macki sięgają szeroko i wysoko. Aż do samej góry.

Dowody korupcji na najwyższym szczeblu nigdy się nie znalazły, ale popularny był pogląd, że jest to tylko kwestia czasu, łutu szczęścia i może paru sprawiedliwych w wymiarze sprawiedliwości. Najdelikatniej mówiąc, wiało ponurą zgnilizną. Sama „Gazeta” tę wiarę podsycała z regularnością katiuszy, odpalając aferkę za aferką. U prawicy cierpiącej w czyśćcu opozycji wywoływało to furię. Bo korupcja była przecież jej ulubionym tematem.

Z tych wszystkich powodów oferta Rywina trafiła w najgęstszy splot ówczesnej polskiej symboliki. To dzięki temu nieco operetkowa – przynajmniej na zdrowy rozum – aferka mogła stać się najpoważniejszą w skutkach aferą III RP. Nieoczekiwanie dla wszystkich uwolniła bowiem trzeszczące w wielu miejscach napięcia polskiej polityki i wyzwoliła negatywne społeczne energie, które od dawna rosły, nie mogąc znaleźć ujścia.

Intryga

Proporcja między wielkością iskry i skalą wybuchu potwierdza najbardziej znienawidzoną tezę postmodernistów, że tekst jest niczym, a kontekst jest wszystkim. Gdyby Rywin handlował butami i identyczną ofertę przedstawił masarzowi, mógłby może skończyć w maszynie do kiełbasy, ale Polska by tego nie zauważyła. W gazetach pojawiłby się najwyżej jako bohater reportażu śledczego. Albo nekrologu.

Kiedy w piątek, 27 grudnia 2002 r., „Gazeta Wyborcza” wydrukowała tekst Pawła Smoleńskiego, czas jakby się w Polsce na chwilę zatrzymał. Politycy wyjechali na święta. Dziennikarze na narty. Dyżurni nie wiedzieli, co z tym fantem robić. Jeszcze po Nowym Roku, kiedy się wszyscy zjechali, od całkiem poważnych osób można było usłyszeć, że to kolejna aferka, jakich wiele wybuchało i szybko gasło.

Obiektywnie, z dzisiejszej perspektywy, może tak właśnie było. Póki sprawa się nie wydała, nic wielkiego się przecież nie stało. Odbyła się rozmowa, która do niczego nie doprowadziła. Łapówki nie zapłacono. Na treść ustawy nie miało to wpływu. A potem, gdy się wydało, mimo wielkich starań bardzo wielu osób – prokuratorów, kryminologów, dziesiątek polityków, setek dziennikarzy – nie ustalono, żeby Rywin działał z czyjegoś upoważnienia. Wreszcie go skazano. Wyrok odsiedział. Koniec. Przy okazji wyszły drobne nieprawidłowości, których wiele bywa w procesie legislacyjnym. Zwłaszcza gdy chodzi o duże interesy.

A jednak całą dekadę przeżyliśmy w cieniu tej afery. I nie powinniśmy jej łatwo zapomnieć. Bo cena była za duża, by tę naukę zmarnować. Nie tylko dlatego, że w odróżnieniu od innych wielkich afer ta dewastowała wszystko, czego dotknęła. I każdego, kto jej intensywnie dotykał. Nieważne, po której stronie i w jakim charakterze. Poza Ryszardem Kaliszem żaden członek badającej aferę komisji sejmowej nie zasiada już w Sejmie. Główni bohaterowie – „GW”, SLD, Adam Michnik i Leszek Miller, Wanda Rapaczyńska (ówczesna prezes Agory), Aleksandra Jakubowska (wówczas wiceminister kultury), Robert Kwiatkowski (wtedy szef TVP), Helena Łuczywo (wtedy zastępczyni red. nacz. „Wyborczej”) – bez względu na rolę, jaką odegrali, są swoimi cieniami lub wypadli z obiegu. Jedynie Leszek Miller i Włodzimierz Czarzasty (wtedy członek KRRiT, o którym sądzono, że jest głównym rozgrywającym w tworzeniu, związanego z SLD, medialnego koncernu) wrócili do polityki.

Można pomyśleć, że jeśli chodzi o kary i nagrody, mechanizm tej afery był ślepy. Ale on nie był ślepy. To był mechanizm totalny. Rywin szybko znikł przecież z horyzontu. Nikt go specjalnie nie szukał. Przestał mieć znaczenie. Liczyła się intensywność spektaklu transmitowanych obrad komisji śledczej. Drobne nieścisłości, niezręczności, krętactwa, pomyłki, niekonsekwencje w zeznaniach świadków żyły własnym życiem i działały osobno. Dzień po dniu dewastując kolejne osoby, środowiska, instytucje. Nie było ważne, na ile przybliżają nas do poznania kulis misji Rywina. Liczyła sie tylko skuteczność w burzeniu dotychczasowego porządku. Afery to w demokracji mechanizm korygujący system. Ale to nie była korekta. To w istocie była próba zmiany systemowej. Z demokracji liberalnej na nieliberalną, nazywaną IV RP.

Kompleks medialno-aferalny

Szybko się okazało, że Rywin był tylko nieważnym wehikułem, którym rewolucja wjechała na scenę polityczną. Może zresztą nawet nam się to należało. Świeża krew, świeże twarze, świeże myśli i polityczne projekty, zmiana kierunku wiatrów, nowe tematy, inne priorytety, raz na jakiś czas mogą dobrze robić. Może tak było, ale się nie sprawdziło. Za dużo było emocji, a za mało kompetencji. Dużo krytycyzmu, a mało realizmu. Dużo pomysłów, a mało projektów. Scena polityczna została porwana przez trąbę powietrzną, która jednych od razu rzucała na margines lub na pożarcie opinii publicznej, a innych najpierw wynosiła wysoko (nawet bardzo wysoko – jak Ziobrę czy Rokitę), zanim wyrzuciła ich gdzieś na ubocze.

Z faktu, że bohaterowie zostali zniszczeni, nie wynika, że wszyscy na tej aferze stracili. Trąba, która jednych wynosiła, a drugich wyrzucała, uwolniła przestrzeń dla nowej znaczącej branży polskiej polityki i rynku medialnego. Jej jedynym biznesem jest fruwanie na trąbach i ciągłe grzanie afer. W tym sensie „trotyl” to produkt Rywina. Podtrzymujący podmuch pozwalający dłużej utrzymać się w powietrzu tym, których wyniosła trąba afery Rywina, którzy płynnie przeskoczyli z niej na trąbę lustracyjną, a potem prawie już zderzali się z ziemią, gdy w ostatniej chwili złapali podmuch tragedii smoleńskiej. I do dziś się na nim coraz rozpaczliwiej unoszą.

Nie żeby wcześniej media nie głosiły idiotycznych sensacji i żeby żaden polityk nie robił z nich użytku. Ale począwszy od afery Rywina skończyła się przypadkowość i amatorszczyzna. Była to pierwsza afera trwająca wystarczająco długo i wystarczająco mocno angażująca ogół, by powstał aferalny przemysł łączący reporterów, publicystów, komentatorów, prezenterów, reżyserów, wydawców, producentów, nadawców, polityków, partyjny personel, ekspertów, doradców, czyli tysiące osób. Ich życie zależy od afer. Osiągnęli perfekcję w ich generowaniu z niczego lub z byle czego, w podtrzymywaniu aferalnego ognia byle czym, w nadawaniu niebywałych znaczeń kompletnie nieistotnym detalom. To dzięki nim każde dziecko w Polsce 10 lat temu szczegółowo poznało poziome i pionowe korytarze „Gazety”, a teraz równie szczegółowo wie, jak się wykrywa śladowe ilości trotylu i że są one wszędzie.

Jak słynny kompleks przemysłowo-wojskowy, przed którym prezydent Eisenhower przestrzegał Amerykanów, dba, żeby Ameryka zawsze prowadziła wojnę, tak polski kompleks aferalno-medialny nieustannie dba, żeby Polska wciąż była w ogniu jakiejś wielkiej afery. To nie jest tylko sprawa Kaczyńskiego i PiS, jak amerykański imperatyw wojny nie był tylko sprawą Nixona i Busha juniora. Gdyby PiS z Jarosławem Kaczyńskim odleciał jutro na Marsa, pojutrze i tak coś musiałoby w Polsce wybuchnąć, bo zbyt wiele jest biznesów i osób, których nie stać na tydzień bez afery.

Potęga kompleksu medialno-aferalnego to duża cena, którą do dziś płacimy za aferę Rywina. W żadnym razie nie chcę jednak powiedzieć, że oferty Rywina nie należało ujawniać, jak Eisenhower nie zamierzał powiedzieć, że Ameryka nie powinna walczyć w Europie. Ale dobre czyny mają złe skutki uboczne. I to są tego przykłady. Zresztą nie wiadomo, gdzie byśmy dzisiaj byli, gdyby kto inny tę aferę ujawnił. Koszty były i są duże. Ale są też skutki pozytywne. Czegoś się dzięki tej sprawie dowiedzieliśmy. O polskiej polityce zwłaszcza. Obserwując, co teraz się wokół nas dzieje, warto to pamiętać.

Pierwsza nauka jest taka, że decyduje opowieść. Narracja. Sposób jej ułożenia, rozpowszechnienia i dostosowania do apetytów i głodów społecznych. Pierwszy raz przekonaliśmy się, że zdarzenia to tylko wielobarwne kamyki mozaik społecznej wyobraźni. Z tych samych kamyków można układać kompletnie różne obrazki. Sęk w tym, że trudno jest przewidzieć nie tylko, jakie obrazki się w kalejdoskopie debaty i świadomości publicznej pojawią, ale też, który obrazek okaże się wielki, a który malutki. Zwłaszcza zaś nie wiadomo, wokół którego kamyczka rozwinie się społecznie i politycznie dominująca narracja.

Właściciele narracji

W przypadku afery Rywina – podobnie jak w sprawie smoleńskiej i w większości lustracyjnych sensacji – miało się szybko okazać, że centrum dominującej narracji powstaje z marginalnych faktów i mało prawdopodobnych domysłów. Formalnie biorąc, opowieść, którą przedstawiła „Gazeta”, w zasadzie się potwierdziła w ustaleniach sejmowej komisji śledczej. Rywin uplótł intrygę sam albo w towarzystwie najwyżej średniego szczebla. Gazeta odrzuciła ofertę. I tyle. Jak było naprawdę z Grupą Trzymającą Władzę, wie tylko sam Lew Rywin, który tą wiedzą w czasie śledztwa nie chciał się z nikim podzielić. Wziął wszystko na siebie, a tajemnicę zabrał ze sobą do więzienia.

Sęk w tym, że taka opowieść nie była nikomu do niczego potrzebna. Bo żadna z gromadzonych latami negatywnych energii dzięki takiej wersji by się nie uwolniła. A wszystkie bardzo już tego chciały. Żadnego pożytku by z takiej wersji nie mieli Rokita, Ziobro ani ich duszące się w opozycji partie. Ani koledzy Millera, którym zaszedł za skórę. Ani konstytuujący się kompleks medialno-aferalny.

Kogo dziwi społeczna podatność na fantastyczne narracje smoleńskie, ten powinien sobie przypomnieć, jak fantasmagoryczne były opowieści składane z kamyków zebranych wokół sprawy Rywina. I jakiej jakości były kamyki, wokół których powstawały najpotężniejsze narracje. Przypadkowe zdjęcie z publicznego spotkania, na którym polityk witał się między innymi z jakąś podejrzaną osobą, bez trudu uzyskiwało rangę, którą dziś ma trotyl.

Z fantasmagoriami trzeba – dla czystości sumienia – się spierać, ale argumentami się ich nie pokona. Lepiej poświęcić energię na zrozumienie, z czego wynika społeczna podatność na fantasmagorie. I dlaczego akurat na takie? Łatwo jest ustalić, czym powodowani są ci, którzy je tworzą i propagują. Ale ważne jest, dlaczego inni im wierzą.

Na moje oko dziś idzie z grubsza o to samo, co 10 lat temu. O to, jak kto się w Polsce odnajduje. Tak jak w aferze Rywina nie szło o Rywina, tak w sprawie smoleńskiej nie chodzi o katastrofę. Chodzi o to, czyja jest i będzie Polska. Im więcej osób czuje się tu nieswojo, im więcej ma poczucie, że inni się umościli, a one klepią starą biedę – lub, co gorsza, wkrótce mogą ją znów klepać – tym bardziej nośne są odlotowe wizje, jeśli tylko wiążą się z nadzieją na wyczekiwaną zmianę.

Druga nauka dotyczy zachowania. Edward Berneys, ojciec public relations, radził, by nie robić niczego, o czym nie chciałoby się czytać na pierwszej stronie gazety. W społeczeństwie porwanym przez kompleks aferalno-medialny ta rada powinna brzmieć: jeśli nie chcecie kłopotów, nie róbcie niczego, czego na pierwszej stronie gazety nie dałoby się opisać w sposób wam niemiły. Czyli: kiedy wkraczacie na scenę publiczną, wszystko może się przeciw wam obrócić. Mam tu własne doświadczenie. Lustrując mnie kilka lat temu, jedna z gazet przyznała, że konsekwentnie odmawiałem współpracy służbom PRL. To był morderczy zarzut. Bo odmowa znaczy, że czułem się pewnie. Czyli ktoś mnie chronił. Reszty czytelnik musi się domyślić. Niewinność w grę nie wchodzi. Zasługa tym bardziej.

Ta nauka też ma poważne skutki. Bo wiele osób zniechęca do polityki, a tych, którzy w niej są, zachęca do krycia się po kątach. Spróbujcie umówić grupę biznesmenów z premierem. We Francji się da. W Niemczech się da. W Polsce to niemożliwe. Po co premierowi takie zdjęcia? Poważny skutek jest między innymi taki, że w Niemczech czy Ameryce wielki biznes współdziała z rządem w zwalczaniu kryzysu i czuje się współodpowiedzialny za stan gospodarki, a w Polsce może być tylko ofiarą lub beneficjentem decyzji politycznych, więc każdy dba wyłącznie o siebie.

Wszystko jest grą

Wreszcie to afera Rywina zamieniła polską politykę z mechanizmu rozwiązywania problemów i zarządzania państwem w mechanizm omijania problemów i zarządzania emocjami ludności. Gdy okazało się, że ważne są narracje, a nie fakty, centralne miejsce w debacie publicznej przydzielono „specjalistom politycznego PR” i „politologom”. Analizują oni politykę, jak grę pozbawioną treści, wartości i wpływu na życie realnie istniejących ludzi. Ta optyka uwiodła polityków starszego pokolenia. A co gorsza, młode pokolenie klasy politycznej nasiąkło nią do szpiku. Od Jacka Kurskiego po Adama Hofmana nie ma sensu szukanie sensów poza polityczną grą i PR.

Na koniec, sprowadzenie polityki do emocji, mozaik i fantasmagorii sprawiło, że powstał specyficzny model opozycji, która w stu procentach odrzuca wszystko, co mówi i robi władza. Ale bez zobowiązań. Bez analizowania i przedstawiania realnych alternatyw. W praktyce znaczy to, że rządzenie nie podlega politycznej ani obywatelskiej kontroli, więc władza robi, co jej przyjdzie do głowy. Jakby opozycji faktycznie nie było.

Jeśli jakaś polityka jako gra wartości i interesów się toczy, to wewnątrz koalicji lub w partiach koalicyjnych. Poza paroma sprawami tak to szło, kiedy rządziło PiS, a PO była w opozycji, i tak to się toczy, gdy PO rządzi, a PiS jest w opozycji. Inne partie nie mają dużego znaczenia, nie z tego powodu, że w Sejmie są nieliczne. Są w Sejmie nieliczne, bo w polityce rządzonej emocjami i fantasmagoriami nie mają znaczenia. Emocje i fantasmagorie z natury są zerojedynkowe. Jak biały rycerz krzyczy, że nadciągają smoki, a czarny, że to anioły, trudno jest spokojnie gotować sobie zupę.

Aferka Rywina stała się wielką aferą nie dlatego, że była wielką aferą, ale dlatego, że wielka afera była w Polsce wielu osobom potrzebna. Symbolicznie chodziło o zastąpienie III RP – IV. Że III udało się rozwalić i obalić – nie ma wątpliwości. Wszystko, co wcześniej było politycznie pewne – przestało być pewne. Wszystko, co się politycznie liczyło – liczy się nieporównanie mniej. Ale z wielkiego projektu IV RP zostało jeszcze mniej niż z III RP. Powstało coś dziwnego, ale bardzo polskiego w swojej nieostrości, chaosie, niezborności i nieoczywistości. RP 3 1/2 to nie jest. Jest Polska bez numerka. I bardzo dużo od 10 lat wciąż rozemocjonowanych sierot po numerkach.

Polityka 51-52.2012 (2888) z dnia 19.12.2012; Polityka; s. 30
Oryginalny tytuł tekstu: "Syndrom Rywina"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną