Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Kołysanie potwora

Dlaczego powstało CBA?

Ustawa o CBA tak została skrojona, żeby stać się narzędziem w wojnie elity z państwem i społeczeństwem. Ustawa o CBA tak została skrojona, żeby stać się narzędziem w wojnie elity z państwem i społeczeństwem. Mirosław Gryń / Polityka
Skąd po ponad 20 latach demokracji wzięli się w służbie III RP faceci przesłuchujący ludzi po nocach? Dlaczego wyciągają z mieszkań mdlejące kobiety, na oczach dzieci wywlekają matkę z samochodu i zatrzymują anestezjologa podczas ostrego dyżuru, zamiast przysłać mu wezwanie na przesłuchanie?
Każdy, kto się sprzeciwiał idei CBA musiał się liczyć z tym, że nowa władza na niego zapoluje.Mirosław Gryń/Polityka Każdy, kto się sprzeciwiał idei CBA musiał się liczyć z tym, że nowa władza na niego zapoluje.
Ludzie, którzy do CBA szli wiedzieli, że idą na wojnę.Andyi Popov/PantherMedia Ludzie, którzy do CBA szli wiedzieli, że idą na wojnę.

Za – 354 głosy, 20 wstrzymujących się. I tylko 43 przeciw. Mało który projekt miał w Sejmie takie poparcie jak ustawa o Centralnym Biurze Antykorupcyjnym. Jest to może najbardziej wyrazisty ze znanych mi przykładów największej słabości każdej demokracji: grozy bezmyślnej jednomyślności, czyli owczego pędu.

Zanim ustawa o CBA została uchwalona, wszystkie okoliczności owczego pędu były dobrze widoczne. Najpierw była korupcyjna psychoza. Typowy dla głębokich transformacji problem wysokiego poziomu korupcji, którą można stopniowo ograniczać za pomocą dobrze znanych rozwiązań systemowych, nasycono emocją pozwalającą uczynić z niego paliwo polityczne. Zapobieganie korupcji, ujawnianie jej i karanie zastąpione zostało nośną politycznie ideą „walki z korupcją”.

Walka na sztandarze

„Walka z korupcją” była jednym z najwyżej niesionych sztandarów budującego IV RP PO-PiS. Ale właśnie „walka”. Nie ograniczenie korupcji. To, że 43 posłów (lewicy) głosowało przeciw, świadczyło o sporej odwadze cywilnej. Bo radykalna parlamentarna większość stawiała sprawę ostro: popierasz CBA czy korupcję? IV RP z Rokitą, Kaczyńskim i Ziobrą na czele wynalazła wtedy i wyszlifowała w komisji rywinowskiej nowy język polityczny, wobec którego użytkownicy starego języka byli bezradni jak dzieci. Bez końca słychać było niestworzone historie o wszechogarniającym układzie, a prośby o szczegóły kwitowano tajemniczymi minami i sakramentalnym: wiem, ale nie powiem. Kto oponował, słyszał, że trzęsie portkami, bo boi się prawdy.

Wielu sensownych ludzi temu szantażowi uległo i zamilkło. Nawet SLD, pogruchotane aferą Rywina, nie miało siły głośno protestować. Zastrzeżenia dotyczyły istotnych szczegółów, ale nie samej idei. Katarzyna Piekarska występująca w imieniu lewicy też mówiła o koniecznej walce z korupcją i deklarowała zaufanie do Mariusza Kamińskiego, choć było wiadomo, że jest to radykał, który m.in. organizował obrzucenie prezydenta Kwaśniewskiego jajami podczas jego wizyty we Francji. Zastrzeżenia budził brak kontroli i zbyt daleko idące uprawnienia.

Poseł Waldemar Starosta z Samoobrony, sprawozdawca poprawek senackich, odpowiadając na ekspercką i medialną krytykę projektu, mówił: „należy jednoznacznie uspokoić wszystkich uczciwych Polaków (...) ustawa o CBA nie jest bowiem wymierzona przeciwko nim”. Julia Pitera, która w ostatecznej debacie wyrażała stanowisko PO, najpierw dłuższą chwilę wymieniała słabości ustawy, a potem zapowiadając, że Platforma ją poprze, wygłosiła dziecinnie naiwny apel, „żeby ta służba działała rzeczywiście dla dobra Polski, dla dobra obywateli, żeby wreszcie korupcja znikła, żeby nikt nigdy nie miał pokusy używania tego urzędu do żadnych innych celów”.

Superkompetencje

Czy poseł Starosta nie rozumiał, że właśnie popiera powstanie partyjnej tajnej policji PiS? I że jej najważniejszym celem będzie zapewnienie Kaczyńskiemu monopolu władzy, czyli także podporządkowanie sobie Samoobrony? Czy Andrzej Lepper wiedział, że głosuje za gilotyną, która obetnie mu głowę? Czy Julia Pitera mogła nie rozumieć, że popierając powstanie CBA, wyposażonego w superkompetencje, podległego wyłącznie premierowi i postawionego ponad wszystkimi innymi służbami oraz instytucjami państwa, faktycznie popiera autorytarny zwrot w polskiej polityce? Czy nie rozumiała, że tworzy infrastrukturę najgroźniejszego rodzaju politycznej korupcji, czyli bezprawnych represji wobec konkurencji? Czy Katarzyna Piekarska, wiedząc, że ta ustawa przejdzie głosami Sojuszu lub bez nich, szczerze wierzyła w sensowność takiej „walki z korupcją”? Czy naprawdę wierzyła w uczciwość Mariusza Kamińskiego? I czy nie wyobrażała sobie, że właśnie daje miękkie przyzwolenie na to, co potem robiono z Barbarą Blidą?

Nie wydaje mi się. Samoobrona i SLD były w politycznym potrzasku. Głosy PiS i PO wystarczały do uchwalenia ustawy. Platforma zaś popierała CBA nie mniej entuzjastycznie niż PiS, chociaż wolałaby mieć tam jakieś wpływy. Obie partie nie tylko nie miały żadnego lepszego pomysłu, co z problemem korupcji zrobić, ale też nie chciały sobie ograniczać swobody, uchwalając przepisy antykorupcyjne funkcjonujące w zachodnich demokracjach. Wolały spektakularny fajerwerk nowej tajnej służby.

Jarosław Kaczyński otwarcie prezentował wówczas w Sejmie naukawą racjonalizację takiego wyboru, powołując się na tzw. efekt demonstracji, na którym opiera się m.in. społeczna efektywność terroru. Polega on na tym, że zwykle wystarczy spektakularnie napiętnować (powiesić na latarni, ściąć na gilotynie, aresztować w świetle jupiterów) jednego (nieważne, winnego czy nie), żeby zdyscyplinować ogół. Na tej samej teorii oparta była lustracja w wydaniu IV RP.

Wrogość ponad wszystko

Każdy zajmujący się polityką dorosły miał obowiązek wiedzieć, ku czemu to zmierza. Gołym okiem można było zauważyć, że korupcja mało kogo w Sejmie interesowała (podobnie jak lustracja niezbyt interesowała głównych lustratorów; dlatego biograficzna słabość Zyty Gilowskiej nie była problemem, a potknięcia innych eksploatowano bez końca). Kiedy w podniosłym nastroju uchwalano ustawę o CBA, parlament roił się od lobbystów, a międzynarodowa prasa pisała, za ile w Polsce kupuje się ustawę, ale sejmowy rejestr lobbystów był tak pusty jak teraz. I jak teraz nikt się tym nie przejmował. Podobnie w ministerstwach. A do rad nadzorczych rząd powoływał politycznych kolegów i krewnych polityków.

W samorządach było jeszcze gorzej. Nikt nawet nie chciał dociekać, dlaczego w Warszawie szefem przedsiębiorstwa taksówkowego został związany z PiS publicysta. Trudno więc było się łudzić, że twórcom CBA chodzi o korupcję, a nie tylko o walkę. Ale szantaż działał. Każdy, kto się sprzeciwiał, musiał się liczyć z tym, że nowa władza z właściwą sobie bezwzględnością na niego zapoluje w pierwszej kolejności. I że bez wahania użyje insynuacji, pomówienia, oszczerstwa, by go usunąć ze sceny, podobnie jak usunęła Cimoszewicza, gdy w kampanii prezydenckiej stał się zagrożeniem dla kandydatów PO-PiS. W dużym stopniu dlatego tak wiele osób zazwyczaj mających coś do powiedzenia w każdej publicznej sprawie siedziało wtedy cicho. Na klasę polityczną efekt demonstracji działał jeszcze lepiej niż na inne grupy społeczne.

Było jednak coś jeszcze, co wzmagało wrażenie groźnej jednomyślności, a może ją tworzyło. Po sprawie Rywina zbiorowymi emocjami klasy politycznej zawładnęła najgorsza część tradycji polskich elit. Idea CBA, jak chyba żadna inna, od początku wyrażała dwie groźne obsesje elity politycznej, które jakimś cudem przeszwarcowały się do III RP z historycznej pamięci rozbiorów i mroków PRL. Mesjanistyczna, w istocie antydemokratyczna – autorytarna lub republikańska – figura wrogiego państwa, wrogiego społeczeństwa i samotności nielicznej szlachetnej elity jest w polskiej polityce nieustannie obecna przynajmniej od półtora wieku. Nie jest tu specjalnie istotne, co to jest za państwo i skąd się wzięła kontrolująca je władza.

Polskie elity powszechnie podziwiają marszałka Piłsudskiego i jego zwischenrufy w rodzaju „Rzeczpospolita to burdel, konstytucja to prostytutka, a posłowie to kurwy” czy „tylko dzięki litości Boskiej ludzie w tym kraju nie na czworakach chodzą, a na dwóch nogach udając człowieka”. Trudno to uznać za pożyteczny kulturowy kapitał demokracji. A zwłaszcza współczesnej liberalnej demokracji w jej europejskim wydaniu.

IV RP przyniosła apogeum tego pogardliwego nurtu. Można to łatwo zrozumieć poprzez słynną metaforę Rokity mówiącego, że Polska wymaga szarpnięcia cuglami. Ale jaka wizja publicznego porządku stoi za taką metaforą? Jest to wizja siedzącego na najwyższym koźle politycznego mesjasza, który rozbrykane bezmyślne zwierzęta dla ich własnego dobra poddaje właściwej dyscyplinie, by dzikim harcom zaprzęgu nadać pożyteczny kierunek. Czyli żebyśmy – wedle formuły Piłsudskiego – jako społeczeństwo lepiej udawali człowieka. Wędzidła wieńczące szarpane przez Rokitę cugle (potem się okazało, że przez Kaczyńskiego i Ziobrę) miały zrobić z nas ludzi. Jednym z tych wędzideł miało być CBA.

Można odnieść wrażenie, że są to interpretacje zbyt daleko idące. Ale krótki okres sprawowania władzy pod szyldem IV RP pod wieloma względami był kontynuacją wcześniejszej praktyki i ma kontynuację do dziś. Codziennym objawem jest kompletny brak zainteresowania polityków poważną publiczną debatą z udziałem społeczeństwa.

Zmiany w OFE pod rządami PO-PSL były pierwszą reformą poddaną takiej debacie. Wcześniej decyzje podejmowano w elitarnych gronach i przepychano kolanem, bo dominował wyrażony najlepiej przez Jacka Kurskiego pogląd, że z „ciemnym ludem” poważnie rozmawiać nie warto. Można oczywiście powiedzieć, że media nie kwapiły się, by tworzyć przestrzeń społecznej debaty. Ale też politycy nie zrobili nic, by taka przestrzeń powstała, czego wyrazem jest zaprogramowany uwiąd mediów publicznych.

Niechęć do obywateli

Pod względem stosunku elit politycznych do obywateli i państwa, III RP zawsze odstawała i nadal odstaje od unijnej średniej. Na długo przed epoką Ziobry i Kaczyńskiego przodowaliśmy pod względem powszechności i długotrwałości aresztów, represyjności prawa, ograniczeń wolności słowa (ze słynnym art. 212), złych warunków panujących w więzieniach. Prezesa Kluskę III RP zrujnowała i maltretowała na długo przed pojawieniem się Ziobry. Byłego prezesa NBP i prezesa Orlenu polskie państwo napadło równie ostentacyjnie, brutalnie i bezpodstawnie jak doktora G. To nie były tylko incydenty. To jest kultura korporacyjna władzy, która ma zakorzenioną niechęć do obywateli. Umarzane po latach sprawy przeciwko byłym członkom rządu powierzano na przykład prokuraturom mieszczącym się setki kilometrów od domów, będących już prywatnymi osobami oskarżanych, kompletnie nie licząc się z komfortem obywateli zmuszonych na każde wezwanie jeździć choćby z Gdańska do Krakowa lub z Krakowa do Białegostoku. Było (i jest) w tym wredne okrucieństwo niezbyt starannie chowane za dobrem jakichś procedur.

Rewersem wrogości i bezmyślnego okrucieństwa władzy wobec obywateli była (i jest) ostentacyjna i równie bezmyślna wrogość politycznych elit wobec instytucji państwa. Najlepszym przykładem była niesiona przez IV RP idea taniego państwa. Jej promotorzy pytani o szczegóły nie mieli pomysłów lepszych niż oszczędzanie ołówków i papieru albo masowe zwalnianie urzędników, choć Unia zwracała nam uwagę, że polska administracja jest zbyt szczupła i niedoinwestowana. To nie miało znaczenia. Podobnie jak w przypadku CBA i IPN, chodziło o dokopanie wrogom. Tym razem „urzędasom”.

Idea CBA perfekcyjnie wpisała się w obie te wrogości. Bo wyrażała zarazem fundamentalną niechęć wobec obywateli i państwa. Nowa instytucja miała nie tylko badać podejrzane związki między tymi dwoma bytami, ale też stać ponad nimi. Ponad innymi służbami i instytucjami państwa (z wyjątkiem premiera) oraz ponad przysługującymi obywatelom prawami.

Ustawa o CBA tak została skrojona, żeby stać się narzędziem w wielkiej wojnie mesjanistycznej elity z państwem i społeczeństwem, które uważała za wrogie. Ludzie, którzy do CBA szli – od szefa Mariusza Kamińskiego po prostego funkcjonariusza – wiedzieli, że idą na wojnę, z kim będą walczyli i jaki jest cel. Było nim dostarczenie nowej władzy dowodów wszechogarniającego zła mającego legitymizować obalenie istniejącego ładu. Nie demokracji w sensie konstytucyjnym, ale tej, która realnie istniała. Taki cel wart był nie tylko mszy, ale też użycia z pełną determinacją wszystkich dostępnych środków, jakie znali z kina lub z pracy w innych służbach. Tylko trochę bardziej.

IV RP za nami

Nie pomniejszam win braci Kaczyńskich, Zbigniewa Ziobry, Mariusza Kamińskiego ani ich tragikomicznie kiczowatych playboyowatych agentów i agentek. Uwodzących posłanki i pielęgniarki, szpanujących sportowymi autami kupowanymi z pieniędzy podatników, nieudolnie zastawiających pułapki na ważnych polityków lub wymyślających afery i je nakręcających, a wreszcie z całym okrucieństwem wywlekających bezbronne kobiety z mieszkań, urządzających najścia w kominiarkach na dyżurujących lekarzy i bawiących się łamaniem świadków podczas nocnych przesłuchań.

Bez względu na to, co oświadczy płynąca wciąż tym nurtem prokuratura i co jeszcze powiedzą broniący się politycy IV RP, było to okropne, karygodne, ewidentnie niekonstytucyjne, niedemokratyczne i niepraworządne. Trzeba to wreszcie uczciwie oraz wnikliwie osądzić i rozliczyć. Ale nie wolno się łudzić, że był to tylko incydent czy jakaś grypa szalejąca w ogólnie zdrowym organizmie.

Fakty ujawnione przez sędziego Tuleyę były wstrząsające. Ale jest wiele powodów, by sądzić, że ten wstrząs w większym stopniu wynika z odwagi sądu, który zebrał je i wreszcie publicznie nazwał, niż z wyjątkowości opisanych przez niego sytuacji. To jest nasz zasadniczy problem. IV RP szczęśliwie za nami. Ale V RP – jeśli kiedyś przyjdzie – nie musi być lepsza.

Polityka 03.2013 (2891) z dnia 15.01.2013; Temat tygodnia; s. 12
Oryginalny tytuł tekstu: "Kołysanie potwora"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną