Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Finansowe zapasy

Damian Janikowski na macie w czasie Igrzysk Olimpijskich w Londynie. Damian Janikowski na macie w czasie Igrzysk Olimpijskich w Londynie. Kim Kyung-Hoon/Reuters / Forum

Po ubiegłotygodniowej prezentacji zmian w finansowaniu związków sportowych na większość środowiska padł blady strach. Przekaz autorów reformy z Ministerstwa Sportu był jasny: nie stać nas na utrzymywanie wszystkich, musimy wybrać. W gronie dziewięciu dyscyplin kluczowych znalazły się: lekkoatletyka, pływanie, kajakarstwo, wioślarstwo, żeglarstwo, kolarstwo, zapasy, podnoszenie ciężarów oraz narciarstwo klasyczne. Minister Joanna Mucha zapowiedziała, że sporty uznane za mniej ważne społecznie i słabo rokujące medalowo na igrzyskach olimpijskich będą wspierane w ograniczonym zakresie.

Trudno autorom reformy nie zarzucać powierzchowności w ustalaniu dyscyplin strategicznych. Nie jest żadną tajemnicą, że zapasy zostały uznane za kluczowe przede wszystkim dlatego, że Damian Janikowski zdobył w Londynie brązowy medal. I że judo też by trafiło do elitarnej grupy, gdyby Paweł Zagrodnik nie stracił olimpijskiego brązu wskutek skandalicznej, krzywdzącej decyzji sędziów. Cięcia dotkną przede wszystkim związki ledwo wiążące koniec z końcem. Nie dziwi oburzenie prezesów, na których wymuszono zaciskanie pasa, gdy jednocześnie program siatkarskich ośrodków szkolnych, który ruszył w ubiegłym roku, już kosztował budżet państwa 43 mln zł, a jego kontynuacja pochłonie około 10 mln zł rocznie. Dla porównania – na utrzymanie czterech ośrodków szkolenia młodzieży w judo idzie rocznie 450 tys. zł.

O 20 proc. mniejsza dotacja dla federacji boksu czy badmintona, mających w ubiegłym roku budżety w wysokości 2,1 mln zł, to nie to samo co 10-procentowe cięcie dla lekkoatletyki (16 mln w 2012 r.), kajakarstwa i wioślarstwa (po 10,3 mln). Właściwie dla badmintona i boksu taka decyzja oznacza walkę o przetrwanie. A z poziomem szkolenia w boksie chyba nie jest tak źle, skoro w ubiegłym roku polskie pięściarki zdobyły na mistrzostwach świata trzy medale. Badmintonowy duet Nadia Zięba-Robert Mateusiak był w Londynie o włos od awansu do strefy medalowej – również dzięki temu, że kilka lat temu działacze postawili na pracę ze szkoleniowcami z Azji, która w tej dyscyplinie sportu jest potęgą.

Drżą też inne związki, ustawione decyzją ministerstwa w dalszych szeregach, ponieważ teraz istotnie ograniczona zostanie swoboda w wydawaniu pieniędzy. Wszystko z powodu zwiększenia (średnio do 40 proc., wcześniej było to około 10 proc.) w budżecie każdego ze związków puli środków pochodzących z funduszu rozwoju kultury fizycznej. Zgodnie z obowiązującymi zasadami można je przeznaczać tylko na sport młodzieżowy (zawodników do 23 roku życia) oraz inwestycje w infrastrukturę. Są związki, jak np. lekkoatletyka albo pływanie, bez mrugnięcia okiem sponsorujące przygotowania i starty w mistrzowskich imprezach zawodników, którzy światową czołówkę już dawno stracili z pola widzenia – więc mają z czego ciąć. A z drugiej strony judo, strzelectwo czy badminton większość skromnych środków przeznaczały na swoich najlepszych kadrowiczów, a szkolenie juniorów z konieczności zrzucały na kluby.

Ministerstwo zapewnia jednak, że nic nie jest dane raz na zawsze. Związki, które opracują sensowne programy szkolenia, mogą liczyć na dodatkowe środki. W tegorocznej rezerwie ministerstwa jest 15 mln zł. Dość radykalny ton, w jakim wypowiadała się minister Mucha, był zresztą pewną prowokacją. Teraz w ministerstwie trwa bowiem dyskretna obserwacja: kto się na nowy podział środków obraził i biadoli, a kto spieszy się ustawić w kolejce do wiceministra Tomasza Półgrabskiego (głównego architekta zmian), by walczyć o swoje, kto lobbuje wśród członków sejmowej komisji sportu, a kto zakasał rękawy w poszukiwaniu sponsorów.

Reforma w gruncie rzeczy sprowadza się więc do apelu o bardziej sensowne wydawanie pieniędzy, które w wielu związkach się marnują. I to wcale nie dlatego, że utrzymanie działaczy i personelu pochłania majątek (zgodnie z wytyczną ministerstwa tzw. obsługa zadań nie może wynieść więcej niż 20 proc. środków przekazanych z resortu, w praktyce rzadko się zdarza, by przekroczyła 15 proc.). Albo z powodu traktowania związków jak biur podróży (imienna lista członków zagranicznych delegacji musi być zatwierdzona przez ministerstwo). Najwięcej pieniędzy w polskim sporcie przepada, bo prezesi starają się o względy swojego elektoratu. Stąd objęcie centralnym szkoleniem przeciętniaków, bo tak chce trener albo prezes jakiegoś klubu – późniejszy wyborca na zjeździe.

Swoją drogą ciekawe, jaki będzie ostatecznie podział budżetowych środków na 2014 r.? To nam powie wiele o faktycznym przebiegu rywalizacji związków sportowych o pieniądze.

Polityka 06.2013 (2894) z dnia 05.02.2013; Ludzie i wydarzenia. Kraj; s. 9
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną