Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

W stolicy bez ochoty i woli

Kultura w Warszawie jak sex shop

Przypadek klubokawiarni Chłodna 25 potwierdza, że stolica wszystkie swoje porażki w dziedzinie kawiarnianej i klubowej kultury przyjmuje na chłodno.

Chłodna 25 – jedna z najdłużej istniejących klubokawiarni Warszawy – ogłosiła, że przeniesie się w inne miejsce. Nie udało się powstrzymać konfliktu ze wspólnotą mieszkaniową, chociaż lokal zamykał się przed 23.00 i zmienił w klub teatralny. W tej chwili nie wiadomo, czym się stanie Chłodna i jakie będą jej dalsze losy.

A czym była przez ostatnie lata? Przede wszystkim nową pozainstytucjonalną formą prezentacji kultury w mieście. Tutaj odbywały się sesje pokazujące światu nowe projekty muzyczne (np. Profesjonalizm Marcina Maseckiego), premiery teatru improwizowanego Klancyk! i dyskusje na tematy społeczno-kulturalne. W jakości nie ustępowały one – a pod względem rozgłosu często przebijały – działaniom samorządowych centrów kulturalnych na Elektoralnej, Grójeckiej czy Łowickiej. W ciągu dnia wielu warszawskich artystów traktowało Chłodną jak biuro.

Życie kawiarniane istniało zawsze, ale szał związany z kulturą klubową w latach 90. nałożył się u nas na pierwszą dekadę wolności i zjawisko spotęgował. Jazzgot, Le Madame, Aurora, Galeria Off – w centrum miasta powstawało wiele miejsc o ciekawym charakterze, które zostawiały po sobie ferment kulturalny i towarzyski. Ich likwidacje spotykały się z głosami sprzeciwu, ale odbywały się bez wyraźnej reakcji miasta. Warszawa uprawiała w stosunku do nich specyficznie rozumianą politykę równości: traktowała takie placówki jak budkę z fast foodem albo sex shop. W ten sposób zapracowała sobie na opinię miasta biznesu, galerii handlowych i „słoików”, choć mogła bez większego trudu wykreować obraz stolicy kulturalnej. W efekcie, choć jest klubową kolebką polskiego jazzu, nie miałaby – po upadku Jazzgotu i Akwarium – żadnego klubu grającego stale ten rodzaj muzyki. Gdyby nie (znów pozainstytucjonalna) świeża inicjatywa Pardon To Tu. W Tygmoncie zamiast jazzu gra się dziś disco polo, podobnie jak w dawnej Piekarni – symbolu clubbingu lat 90.

Dziesięć lat temu, gdy miałem okazję z perspektywy stołecznego wydania „City Magazine” obserwować rodzący się świat klubokawiarni czy też – jak wolę o nich myśleć – domów kultury z wyszynkiem, problemem był upominający się o najlepsze lokalizacje kapitał. To pieniądze przeganiały kluby z centrum Warszawy na obrzeża. Później, gdy udało im się różnymi metodami (zyski z baru należą do tych najbardziej naturalnych) powrócić, spotkały się z kolei z niechęcią mieszkańców. Przyzwyczajonych do tego, że młodzieżowe kluby i kawiarnie mogą działać, owszem, ale w ostępach przestrzeni postindustrialnych.

Trudno się dziwić temu zjawisku – przez lata centrum Warszawy było towarzyską pustynią, skąd po seansie teatralnym czy kinowym na herbatę czy na wódkę udawano się do domu. Dziś dochodzi do takich paradoksów, jak dyskusja o tym, czy nad Wisłą powinny działać kluby, przeprowadzana już po tym, jak dużym nakładem środków (tunel, osiedla, Centrum Nauki Kopernik) doprowadzono Warszawę nad brzeg rzeki. O ile dobrze pamiętam, urbaniści nie mówili przy tym o celach sypialnianych, tylko towarzyskich.

Zaczyna się nowy sezon, młodzież na bulwarach wiślanych zacznie hałasować, nawet jeśli klubów zabraknie, a mieszkańcy krzyczeć o interwencję. Protestować będą też artyści pozbawieni Chłodnej. Tylko warszawski ratusz, który powinien wczuwać się w rolę gospodarza w tym mieście, w takich sytuacjach jest kompletnie głuchy. Nie ma ochoty i woli interweniować w żadnej ze spraw, przegrywając walkowerem w każdej.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną