Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Prezydent to ma słodkie życie

Czy prezydent uratuje PO?

Bronisław Komorowski dorósł do urzędu i się w nim solidnie umościł. Bronisław Komorowski dorósł do urzędu i się w nim solidnie umościł. Kancelaria Prezydenta RP
Zła passa Platformy i jej lidera powoduje, że coraz większej politycznej wagi nabiera prezydent Komorowski: w dobrej formie, z imponującym społecznym poparciem i zaufaniem, w dodatku bez wąsów. Czyżby to on miał się stać – jak często słychać – „ostatnią nadzieją białych”?
Obchody Dnia Flagi - prezydent Bronisław Komorowski z małżonką podziwiają orła z białej czekolady.Michał Dyjuk/Reporter Obchody Dnia Flagi - prezydent Bronisław Komorowski z małżonką podziwiają orła z białej czekolady.

PiS – odwracając dotychczas działającą regułę – staje się silne słabością Platformy. Platformie spadają notowania, jej politycy są sfrustrowani. Nie nastąpił w ostatnim czasie żaden krach – mówią – żadna spektakularna katastrofa, która uzasadniałaby aż takie ataki na Platformę. Działa raczej skumulowanie błędów, niezręczności, nieudolności – dołożone do prawie sześciu lat obcowania z tą samą ekipą i premierem, jego retoryką, zwyczajami, piarowymi chwytami. Zaczęli nudzić i denerwować. A jeszcze do tego coraz częściej śmieszyć. To najgorsze połączenie.

Topnieje też bariera immunologiczna przed PiS. Nie znaczy to, że wyborcy Platformy przerzucają sympatie na PiS, tego Jarosław Kaczyński zresztą nigdy nie oczekiwał. Oni jedynie nie uznają zagrożenia ze strony PiS za wystarczająco duże, aby wybaczyć Platformie wszystkie grzechy i zaniedbania, iść do wyborów i na nią zagłosować. Widać przekonanie, że PiS nawet jeśli wygra, nie skleci koalicji, że będzie rządzić słabsza Platforma choćby z SLD, a jeśli dostanie po nosie, to dobrze, bo się jej należy.

W polityce nie ma sprawiedliwości, zawsze dla pozycji partii i ich liderów ważniejsze było to, jak się wyborcom wydaje, niż to, jaki jest obiektywny stan spraw. SLD w 2005 r. oraz PiS w 2007 r. nie przegrały wyborów dlatego, że dołowała gospodarka, bo było wręcz przeciwnie. Zdecydowała wówczas społeczna atmosfera, która teraz staje się wroga wobec Platformy. W jakimś stopniu przyczynia się do tego wyznawana przez premiera Tuska doktryna sprawowania rządów, programowo pozbawiona większych wizji, tej specyficznej symbolicznej otoczki, a nawet umiarkowanego patosu, które w trudnych momentach mogą przetrzymać publiczną krytykę.

Tusk nie ma tych rezerw, organicznie nie znosi celebry, nie spotyka się z ludźmi z różnych środowisk, nie chodzi i nie bywa, rzadko pojawia się publicznie z własnej woli. Zużywa się, odpowiadając na mało istotne zaczepki, medialne wrzutki, gafy swoich ministrów. Premier zaczął się ostatnio kojarzyć z małą, szarą polityką, bez oddechu i charyzmy, z szarpaniną o drobiazgi (jak, symboliczny zgoła, proces z Jerzym Urbanem o żart primaaprilisowy).

Inauguruje, patronuje, przemawia

Na tym tle wyraźnie rośnie prezydent Bronisław Komorowski, który robi dokładnie to, czego z różnych powodów unika Donald Tusk. Zaprasza do pałacu ekspertów, ludzi kultury, często z formacji politycznie odległych od jego macierzystej partii. Urządza narady i seminaria, celebruje święta, jeździ po kraju, uczestniczy, inauguruje, patronuje i przemawia. Uprawia działkę historyczno-patriotyczną. Próbuje stworzyć alternatywę dla „narodowych” obchodów Święta Niepodległości. Czasami uczestniczy w średnio udanych inicjatywach, jak ostatnia akcja „Orzeł może”, ale widać, że docenia siłę symboli i że nie zamierza wartości – ale także gestów – patriotycznych oddać opozycyjnej prawicy.

Mimo pozorów pewnej kostyczności jest wcale elastyczny i szybki, rozumie potrzeby różnorakiej klienteli politycznej, a także wielu pozapolitycznych grup, które czekają na zainteresowanie władzy i potrzebują jej autorytetu dla uświetnienia różnych przedsięwzięć, często bardzo lokalnych i środowiskowych. Panuje opinia, że łatwiej na jakąś uroczystość zaprosić prezydenta niż wiecznie zalatanego i nieobecnego premiera, który albo już jest w Sopocie, albo tam właśnie wylatuje.

Obowiązki i odpowiedzialność szefa rządu są nieporównanie większe niż głowy państwa, ale też nikt nie może zabronić Komorowskiemu korzystać z faktu, że akurat jest w mieście i może przyjść. Na korzyść prezydenta, nawet więcej – pary prezydenckiej – działa też fakt, że nie ma ona najmniejszego kłopotu ze sporą gromadką dzieci, które wspólnie i skutecznie utrzymują całkowitą anonimowość.

 

Prezydent ustabilizował sprawny zespół współpracowników, a zarazem go medialnie wyciszył (udziela się głównie Tomasz Nałęcz, ale i on się emocjonalnie pilnuje); praktycznie nie zdarzają się już większe gafy. W otoczeniu prezydenckim można usłyszeć, że nieoczekiwane symboliczne znaczenie miało zgolenie przez niego wąsów kilka tygodni temu. Prezydent podjął tę decyzję, nie uprzedzając swoich służb wizerunkowych. Zmienił się nie tylko zewnętrznie, ale też pozbył tego specyficznego naddatku rubaszności, rysu „gajowego”, jak nazywali go nieżyczliwi obserwatorzy. Stał się prawdziwym nadleśniczym, który panuje na swoim terytorium i nie musi się już podpierać swojską, „wąsatą” prywatnością.

Obecność nienachalna

Bronisław Komorowski dorósł do urzędu i się w nim solidnie umościł akurat w momencie, kiedy Tusk osłabł i wielu chciałoby go z fotela premiera usunąć. Komorowski nie popełnia już takich językowych lapsusów jak kiedyś, pozbywa się tonu bajarza, ogranicza ryzykowne metafory. Zrezygnował, przynajmniej w deklaracjach, z polowań i popełniłby duży błąd, gdyby dał się znowu złapać na strzelaniu do zwierzyny.

Dobrze przetrzymał trudne początki, kiedy to w okolicznościach katastrofy smoleńskiej spotykały go gwałtowne ataki ze strony prawicy („Komoruski”), nie zaciął się w sobie, nie dążył do rewanżu. Starał się szukać kontaktu z jej co bardziej umiarkowanymi przedstawicielami. Osiągnął to, że zwracają się do niego z petycjami i apelami środowiska skonfliktowane z rządem (jak np. niedawno szef Solidarności Piotr Duda i Paweł Kukiz). W jakimś stopniu chodzi tu zapewne o wprowadzanie Komorowskiego w konfuzję, ale też pokazuje, że jest traktowany niejako regulaminowo jako osobny polityczny podmiot.

Pozycja prezydenta, z niewielkimi w sumie konstytucyjnymi uprawnieniami, powoduje, że nie odpowiada on bezpośrednio za stan państwa, gospodarki. Stąd nie spotykają go zarzuty o nieudolność, nieefektywność, niedotrzymywanie obietnic, bo jego domena nie podlega takim kryteriom oceny. Mając pewne kompetencje w obronności, lansuje tam swoje koncepcje, ale też nie na siłę. Akurat pomysł wzmocnienia obrony powietrznej kraju (tarcza) spotkał się przeważnie z przychylnym odzewem. Podobnie jak prezydencka propozycja uregulowania spraw osób pozostających w związkach homoseksualnych przez zmiany w istniejących przepisach, a nie tworzenie nowych regulacji. Komorowski, wydaje się, lepiej trafił tym w przeciętne platformerskie gusta niż walczący ze swoimi wewnętrznymi konserwatystami Tusk, który propozycją notarialnych „spółek cywilnych” w dodatku zraził samych zainteresowanych.

Także ostatnia wizyta Komorowskiego w Paryżu i wspólne z prezydentem Hollande’em świętowanie rocznicy końca wojny pokazało lokatora „dużego pałacu” jako dostojnego reprezentanta kraju, kogoś, kto potrafi dobrze wpisać się w strategię polityki zagranicznej: Tusk obstawia Niemcy, prezydent Francję.

Prezydent daje dowody, że się uczy, że dobrze zaczyna wyczuwać, gdzie jest jego naturalne pole aktywności. Boleśnie odczuł, że istnieją jej granice, kiedy forsował własną ustawę o zgromadzeniach i natychmiast spotkał się z dość powszechnymi i płynącymi z różnych kierunków zarzutami, że próbuje ograniczać demokrację. I chyba wyciągnął z tego naukę. Oczywiście Komorowski ma nieporównanie łatwiej niż Tusk, bo w istocie nie musi niczego załatwiać, negocjować, o niczym istotnym decydować. Skrojenie w konstytucji prezydenckich prerogatyw wydaje się idealnie sprzyjać pozyskiwaniu przez prezydenta społecznego zaufania. Kluczem do sukcesu jest umiar w ingerowaniu w bieżącą politykę, unikanie wrażenia, że dubluje się władzę wykonawczą rządu.

Wykorzystał to swego czasu Aleksander Kwaśniewski, teraz robi to Bronisław Komorowski, który od dawna ulokował się na szczycie rankingu zaufania. Lech Kaczyński, który nie zaakceptował takiego formatu prezydentury, tak wysokiego poziomu zaufania nigdy nie osiągnął.

Wobec kryzysu Platformy i rządu Tuska Komorowski zaczyna się jawić wielu środowiskom jako ostatnia deska ratunku, nadzieja na zablokowanie smoleńskiej prawicy i utrzymanie status quo. Jego pozycja stale rośnie, co widać nawet na rozmaitych spotkaniach i imprezach. Także Komorowski czuje się pewniej niż wcześniej. Ostatnio wyraził zaniepokojenie kłopotami Platformy i rządu, mówiąc w jednym z wywiadów o planie ewentualnej rekonstrukcji rządu i nowym początku: „Ważne, by miał on charakter nie tylko personalny, ale i programowy”. Broni rządu, ale się też trochę dystansuje. Wyraźnie nie chce, aby pogarszające się wyniki sondażowe Platformy osłabiły jego własną pozycję, choć oczywiście nie może się wyraźnie odciąć, bo stałby się niewiarygodny. Niemniej, ostatni sondaż prezydencki pokazuje ponaddwukrotną przewagę Komorowskiego nad Kaczyńskim (45 proc. do 18 proc. wg TNS) w sytuacji, kiedy w sondażu partyjnym Platforma zaczęła z PiS przegrywać.

 

Pułapki i paradoksy

Możliwe zatem, że nadchodzi czas, kiedy rola Komorowskiego w polskiej polityce jeszcze bardziej wzrośnie, prezydent stanie się autonomicznym graczem. Ale tu czyhają na niego niebezpieczeństwa. Jeśli Komorowski bardziej zaangażuje się w bieżącą politykę, może stracić te atuty, które teraz określają jego dobrą markę i pozycję. Wejdzie do politycznego piekła i zacznie się spalać na równi z innymi. Paradoks polega na tym, że prezydent siłę zdobywa dzięki dystansowi do polityki, ale nie bardzo może ją spożytkować, bo jeśli skróci ten dystans, straci też siłę. Jeżeli Komorowski zacznie się mieszać choćby do procesu rekonstruowania rządu, niezależnie od swojego realnego wpływu na personalia, weźmie jakąś część odpowiedzialności, a poza tym ryzykuje konflikt z Tuskiem, z którym na razie kontakty ma poprawne, choć – jak słychać w jego otoczeniu – dalekie od przyjaźni i poufałości.

W wariancie dalej idącym, kiedy rządy Tuska naprawdę zaczną się gwałtownie sypać, niektórzy działacze Platformy widzieliby Komorowskiego jako patrona nowego premiera – Grzegorza Schetyny, który jest postrzegany jako zaufany Komorowskiego. Ściśle współpracujący duet wykonawczy Komorowski–Schetyna miałby być ostatnim ratunkiem dla PO jako zupełnie nowe otwarcie. Pojawia się tu jednak obawa: Schetyna nie ma aspiracji prezydenckich, a Tusk pozbawiony premierostwa, nawet w warunkach jakiejś ugody, takie aspiracje może przejawiać (jeśli nadal będzie miał w Platformie odpowiednie wpływy). A w takim razie reelekcja Komorowskiego w 2015 r. nie byłaby tak stuprocentowo pewna, jak rysuje się teraz. Chyba że Tusk rozpocznie karierę europejską i np. zastąpi przewodniczącego Barroso, o czym się ostatnio spekuluje.

Mniej prawdopodobna wydaje się wersja, w której Komorowski zakłada własną formację. Ci, którzy dobrze go znają, zgodnie twierdzą, że nie jest to typ partyjny, niespecjalnie czuje i umie się poruszać w organizacyjnych niuansach. W Platformie był postacią znaczącą, ale raczej osobną, spoza frakcji, tym od stanowisk (jak Lech Kaczyński w PiS), a nie od „knucia” na zapleczu.

Jeśliby jednak Platforma wciąż się zapadała, gdyby wystąpiły grożące całkowitym rozpadem secesje, Komorowski mógłby się pokusić o stworzenie własnej „platformy”, wzmocnionej np. częścią działaczy dawnej Unii Wolności. Nie w sensie ściśle organizacyjnym i partyjnym, a raczej formacyjnym, po to, by założyć nowy ślad, ale też po to, aby mieć wsparcie w wyborach, ponieważ nie miałby pewności, czy PO po trzęsieniu ziemi nadal z odpowiednim zapałem angażowałaby się w jego wyborczą kampanię. Każdy układ, w którym wzrosłaby na przykład rola Jarosława Gowina, byłby dla Komorowskiego kłopotliwy, gdyż były minister sprawiedliwości jeszcze w 2010 r. spośród dwóch kandydatów na prezydenta z Platformy wskazał jako bardziej odpowiedniego Radosława Sikorskiego, a nie Komorowskiego. Ostatnio Gowin daje do zrozumienia, że Schetyna byłby dobrym premierem, co jeszcze bardziej komplikuje Komorowskiemu sytuację na szachownicy. Sikorski zresztą też ma swoje ambicje, niewykluczone, że również prezydenckie.

Aleksander Kwaśniewski nie mógł pomóc SLD w największym kryzysie tej partii, ponieważ jego druga i ostatnia kadencja kończyła się w 2005 r. – wtedy kiedy spektakularnie przegrywała lewica. Komorowski ma bardziej komfortową sytuację, możliwość jeszcze jednej kadencji. Budując autonomiczną pozycję i utrzymując wysoki poziom zaufania, może przedłużyć żywotność Platformy, patronować ewentualnym zmianom w tej partii. Może też zyskać na ewentualnej przegranej Tuska, gdyż wyborca, który porzuci Platformę, będzie miał jednak wyrzuty sumienia i leczył je wspieraniem Komorowskiego.

Prezydenta czeka skomplikowana gra. Kiedyś dostał funkcję z rekomendacji przewodniczącego partii, i niejako w jego zastępstwie, był elementem układanki władzy. Pytanie, czy jest w stanie się odnaleźć w roli rozgrywającego. To być może właśnie na niego spadnie kluczowe w tej chwili dla całej rządzącej formacji zadanie, czyli wytłumaczenie wyborcom, że karanie Platformy i leczenie kraju Kaczyńskim przypomina ucinanie głowy, żeby zęby nie bolały.

Polityka 21.2013 (2908) z dnia 21.05.2013; Temat tygodnia; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Prezydent to ma słodkie życie"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną