Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Waltzowanie Platformy

Hanna Gronkiewicz Waltz i jej obecne kłopoty

Problemy Hanny Gronkiewicz-Waltz zaczęły się niedługo po zwycięskich wyborach samorządowych w 2010 r. Problemy Hanny Gronkiewicz-Waltz zaczęły się niedługo po zwycięskich wyborach samorządowych w 2010 r. Maciej Andrzejewski / BEW
Zdaniem przeciwników Hanny Gronkiewicz-Waltz chwilami sprawia ona wrażenie, jakby sama chciała zagłosować za swoim odwołaniem. Ale jeśli referendum dojdzie do skutku, nie będzie tylko oceną prezydent Warszawy. Będzie sądem nad całą Platformą.
W otoczeniu Gronkiewicz nie ma właściwie nikogo, kto byłby jej oczami i uszami i pomagał ogarniać całość.Stefan Maszewski/Reporter W otoczeniu Gronkiewicz nie ma właściwie nikogo, kto byłby jej oczami i uszami i pomagał ogarniać całość.
Guział chce być wszędzie, biega ze spotkania na spotkanie, montując egzotyczną koalicję, zlepek różnych formacji, która ma przejąć władzę w stolicy.Jacek Turczyk/PAP Guział chce być wszędzie, biega ze spotkania na spotkanie, montując egzotyczną koalicję, zlepek różnych formacji, która ma przejąć władzę w stolicy.

Esemes jest krótki i dobitny, ale dobrze oddaje sytuację: „Afera mega z tą Café Kulturalną. Ludzie kultury oburzeni. Wkurwia mnie, że dają ci naboje za darmo. W ogóle nie musisz się wysilać”. Autorem esemesa jest osoba z otoczenia pani prezydent. Adresatem – Piotr Guział, burmistrz Ursynowa, pomysłodawca i główny mózg operacji „odwołanie HGW”. Café Kulturalna to jedna z bardziej znanych knajp w stolicy, szczególnie popularna w środowiskach artystycznych. Ulokowana w Pałacu Kultury i Nauki, obok jednego z najlepszych teatrów – Dramatycznego. To właśnie jego dyrektor – podwładny prezydent stolicy – chciał Kulturalną wyrzucić na bruk. Byłby to kolejny ważny punkt na ambitnej rozrywkowo mapie Warszawy usunięty przy udziale ratusza. Dlatego „na mieście” zawrzało.

– Rzeczywiście, nic nie musimy robić – nie kryje zadowolenia Guział. – Całą naszą strategię opracowaną na kampanię referendalną kazałem wyrzucić do kosza. Pani prezydent punktuje się sama – dodaje triumfalnie. 38-letni Guział to główny oponent Hanny Gronkiewicz-Waltz. Ma z nią na pieńku od jakichś trzech lat, czyli od czasu, gdy został burmistrzem dużego i bogatego warszawskiego Ursynowa – i wyrwał władzę Platformie, która do tej pory wygrywała w tej mocno „lemingowej” dzielnicy w cuglach. Teraz mierzy wyżej. Chce pozbawić Platformę Warszawy. Mówi, że partia Tuska rządzi tu analogowo, a on chce cyfrowo.

Wszyscy wściekli

Guział i jego stronnicy nie muszą się wysilać, bo w ostatnich dwóch–trzech tygodniach nie było dnia, by nie wyszły na jaw mniejsze lub większe potknięcia „cesarzowej”, jak złośliwi mówią o prezydent stolicy. Pod tym względem wiceszefowa Platformy znalazła się w podobnej sytuacji co jej przewodniczący – przekroczona została pewna miara zniecierpliwienia, niewielkie nawet potknięcie jest skwapliwie wychwytywane przez media i urasta do rozmiarów grzechu śmiertelnego. W sieci pojawia się wiele złośliwych memów, których bohaterką jest pani prezydent; w jednym z najnowszych widnieje na tle zalanych w ostatniej ulewie w Warszawie samochodów, zapewniając, że „ruch odbywa się bardzo płynnie”. Nikt nie pamięta o nowych drogach, chodnikach, mostach, autobusach, tramwajach i wydartych na nie miliardach z Brukseli. Wszystko gra na niekorzyść ratusza.

Pod względem sposobu działania warszawska PO przypomina tę ogólnopolską, choć wydaje się jeszcze bardziej niemrawa i ospała, odwrócona plecami do wyborców. Ostatnio coraz bardziej zniecierpliwionych. – Prawda jest taka, że prezydent została sama – twierdzi jeden ze współpracowników Hanny Gronkiewicz-Waltz i wskazuje na jej bezpośrednie zaplecze. To znaczy na jego brak. W otoczeniu Gronkiewicz nie ma właściwie nikogo, kto byłby jej oczami i uszami i pomagał ogarniać całość. Tusk przynajmniej ma Grasia, Ostachowicza czy Bieleckiego, prezydent prawie dwumilionowej stolicy ma Jarosława Jóźwiaka, wiceszefa swego gabinetu, do którego trudniej się dodzwonić niż do niej samej. – Jest po uszy zawalony sprawami, które trzeba załatwić na wczoraj. A ponieważ jest sam, nie daje rady, bo wszyscy dzwonią do niego. Gdyby Hanka miała siedmiu takich Jóźwiaków, może by to jakoś funkcjonowało. A tak jest zarządzanie chaosem – mówi szef jednej z miejskich spółek.

Dopiero coraz bardziej realna groźba odwołania prezydent (w ciągu dwóch tygodni od uruchomienia akcji jej organizatorzy zebrali ponad połowę ze 135 tys. potrzebnych do rozpisania plebiscytu podpisów) zmusiła Hannę Gronkiewicz-Waltz i jej otoczenie do działania. Od końca maja w ratuszu odbywają się spotkania sztabu kryzysowego, w którym oprócz prezydent uczestniczą wpływowi politycy PO, m.in. szef Platformy na Mazowszu Andrzej Halicki oraz przewodnicząca stołecznych struktur Małgorzata Kidawa-Błońska. To tam podejmowane są teraz strategiczne decyzje i wymyślane kontrakcje wymierzone w organizatorów referendum. Na razie bez oszałamiających efektów, bo choć prezydent jest bardziej widoczna („niedługo zacznę wychodzić z każdej lodówki”), to popełnia gafę za gafą.

A to urządziła awanturę strażnikowi Muzeum Pałacu w Wilanowie, który nie chciał jej wpuścić do pałacowych ogrodów, bo nie miała biletu (kosztuje 5 zł). Internet zawył ze śmiechu i oburzenia, a do prezydent zaczęto przyklejać łatę „chytrej baby z ratusza”. To znowu w rozmowie z Polskim Radiem przyznała, że nie zna ceny jednego z popularnych biletów komunikacji miejskiej, w dodatku tłumacząc się, że to dlatego, iż jeździ autem. W tym samym wywiadzie doprowadziła do wściekłości nie tylko warszawiaków podróżujących komunikacją miejską, którzy muszą coraz głębiej sięgać do kieszeni (w ostatnich trzech latach ceny biletów wzrosły już dwa razy, zapowiadana jest kolejna podwyżka), ale i kierowców stojących w coraz dłuższych korkach (pod tym względem polska stolica zajmuje trzecie miejsce w Europie, gorzej jest tylko w Stambule i Moskwie).

– Ten objazd jest dzisiaj bardzo chwalony, bo jest z widokiem, czego nie będzie, jak otworzymy tunel – tak pani prezydent próbowała załagodzić problem związany z tunelem Wisłostrady, jednej z głównych arterii miasta. Tunel jest zamknięty od sierpnia ub.r., gdy podczas drążenia jednej ze stacji drugiej linii metra wypłynęły zwały ziemi. Mimo że drogowcy i ratusz podawali już wiele terminów otwarcia tunelu, do dziś nie wiadomo, kiedy to ostatecznie nastąpi. Podobnie zresztą jest z samym metrem – ostatnio datę zakończenia prac przesunięto o rok – do końca września 2014 r. Nikt w to nie wierzy. Odbiory techniczne mogą wlec się tygodniami, co w stolicy jest normą. Na razie na całe niemal wakacje w związku z budową zamknięte zostaną kluczowe stacje pierwszej linii w centrum miasta. Wśród mieszkańców szybko zaczął krążyć dowcip, że w ten sposób Hanna Gronkiewicz-Waltz zrealizuje obietnice z kampanii wyborczej, bo jednym ruchem zafunduje Warszawie dwie linie – południową i północną.

No i jeszcze te śmieci, które skompromitowały stolicę i jej władze przed całym krajem. Właściwie wszystko od śmieci się zaczęło, bo argument, że miasto wprowadziło zbyt wysokie stawki za odbiór śmieci po wejściu w życie nowej ustawy śmieciowej, był jednym z głównych zarzutów stawianych Gronkiewicz-Waltz przez organizatorów referendum. I w tym przypadku ratusz sam podstawił sobie nogę, bo jeden z przetargów na wywóz nieczystości rozpisał tak, że ewidentnie faworyzował spółkę MPO, której jest właścicielem.

 

Choć media i konkurencja mówiły o tym od dawna, na stanowczą reakcję prezydent trzeba było czekać do chwili, gdy kilka dni temu, a więc właściwie w przeddzień rewolucji śmieciowej, Krajowa Izba Odwoławcza ostatecznie unieważniła przetarg. Z wizją drugiego Neapolu przed oczami Gronkiewicz-Waltz zmusiła do dymisji wiceprezydenta odpowiedzialnego za przygotowanie przetargu, ale chaosu i tak nie udało się uniknąć. Stolica zamiast świecić przykładem dla innych miast, do końca roku wprowadziła prowizorkę – śmieci odbierać będą te same firmy co do tej pory, tylko płacić będzie im miasto. Ile i jak rozliczy się z mieszkańcami – do końca nie wiadomo.

Chłopi z widłami, rozbity dwór

Problemy Hanny Gronkiewicz-Waltz zaczęły się niedługo po zwycięskich wyborach samorządowych w 2010 r., gdy rozpadła się jej „grupa pięciu”, czyli zespół zaufanych doradców w rodzaju słynnego „dworu Tuska”, choć oczywiście w innej skali. Piątka najbliższych współpracowników, z obecnym wiceprezydentem Michałem Olszewskim, szefem Centrum Komunikacji Społecznej Marcinem Wojdatem (pośredniczy w kontaktach ratusza z NGO), byłym rzecznikiem prasowym ratusza Tomaszem Andryszczykiem i jego ówczesnym zastępcą Marcinem Ochmańskim w rolach głównych. Razem chodzili na wino, dyskutowali, grali w piłkę. – Dzięki nim i ich kontaktom na mieście Hanka wiedziała, co się dzieje za oknami „dużego pałacu”, czyli ratusza. Ale co najważniejsze, potrafili rozpoznać nadciągające zagrożenia i na czas reagować – tłumaczy nasz informator z urzędu miasta. W dużej mierze dzięki nim w poprzedniej kadencji pani prezydent nie zaliczała tak spektakularnych wpadek.

Tak jak Tuskowy dwór rozpadł się po tzw. aferze hazardowej, tak dwór Hanny Gronkiewicz-Waltz rozleciał się z bardziej prozaicznych powodów. Andryszczyk i Ochmański mieli dość pracy od świtu do zmroku – odeszli do większych pieniędzy, zakładając własne firmy piarowe. Wtedy okazało się, że pani prezydent słabo sobie radzi w kontaktach z ludźmi. Bezpośrednia i serdeczna, skracająca dystans – owszem, zdarza się. Ale przy tym nie jest tak zręczna jak Tusk, z którym zresztą jest w stałym kontakcie. W dodatku nie potrafi wyczuć społecznych oczekiwań, częściej w tej grze bije na aut, niż podaje w tempo.

– Tusk ma też tę przewagę nad Gronkiewicz, że potrafi rozminować niechętne sobie nastroje, choćby dlatego, że umie z pewnym wdziękiem przyznać się do błędów, powiedzieć „przepraszam”. Ona ma z tym widoczny problem. Potrafiła walczyć o miliardy na oczyszczalnię ścieków dla Warszawy, a potknęła się o 5 zł w Wilanowie – mówi działacz warszawskiej PO przychylny Gronkiewicz-Waltz. To prawda, uderzenie we własne piersi nie jest gestem, który prezydent stolicy opanowała w stopniu choćby zadowalającym.

Osoby, które wiedzą, co dzieje się w ratuszu, podają kolejny przykład panującego tam bezwładu – rządy tzw. dyrektoriatu, czyli dyrektorów biur, którym Gronkiewicz pozostawiła wolną rękę w załatwieniu wielu spraw. – Jak jest coś do załatwienia, to przekazuje się sprawę jednemu z dyrektorów, ten oddaje ją niżej, do naczelnika, naczelnik do kierownika, a kierownik do specjalisty. Specjalista odkłada sprawę do szuflady i wyjmuje dopiero wtedy, gdy termin pali. Pisze wtedy opinię, że takiej to a takiej sprawy nie da się załatwić, bo przepisy mówią to czy tamto. Wraca to tą samą drogą do prezydenta i problem załatwiony. Bo dla pani prezydent przepisy to rzecz święta – opowiada nasz rozmówca z ratusza.

Urzędnicy czują się bezkarni także z innego powodu. Wiedzą, że Szefowa mocno przywiązuje się do ludzi i sięga po dymisje w zupełnej ostateczności. – Gdy jeden ze współpracowników powiedział jej wprost, by wreszcie kogoś wywaliła, bez zastanowienia mu odparła: może zacznę od ciebie – opowiada nasz informator.

– Hannie nie tylko brakuje wsparcia ze strony współpracowników, ale także ze strony własnej partii – twierdzi bliski współpracownik. PO w Warszawie jest jeszcze słabsza niż ta na Wiejskiej, która jest bezpośrednim zapleczem premiera. Rozmawiam z przedstawicielem młodego pokolenia w warszawskiej PO. Przedsiębiorca, z doświadczeniem w samorządzie i na wysokich stanowiskach państwowych, warszawską Platformę zna od podszewki. – Od wyborów samorządowych 2006 r. stołeczna PO nie przeszła poważniejszego sprawdzianu. Struktury Platformy w mieście de facto nie istnieją – przekonuje. – Radni? Zupełnie bezbarwni, robią to, co chce ratusz. Szefowie kół dzielnicowych przenieśli się do urzędów, zostali burmistrzami i dyrektorami i mają inne sprawy na głowie. Na zebrania kół, które liczą po 200 członków, przychodzi 15, przy czym 11 to radni, a reszta to urzędnicy – wylicza.

Niektóre osoby z otoczenia pani prezydent o tym wiedzą, ale jakoś nie mogą się z tą wiedzą przebić. – Tłumaczyłem współpracownikom Szefowej, że zachowują się jak dwór króla tuż przed rewolucją. Siedzą w pałacu z kości słoniowej, wpieprzają ostrygi, fortepian gra, a za oknem chłopi z widłami idą. Dworzanie zamiast bić na alarm, zasłaniają zasłony, żeby król tego nie widział – denerwuje się jedna z osób bliskich Gronkiewicz-Waltz.

 

Ona sama twierdzi, że samotna się nie czuje, choć przyznaje, że mogłaby lepiej kontaktować się z mieszkańcami i wcześniej reagować na ich problemy. – Jest problem z komunikacją, ale z drugiej strony, jak w mieście dzieje się coś pozytywnego, to jest to odbierane jako mało ciekawe i media tego nie relacjonują. Po za tym nie jestem celebrytką, nie lubię być obecna ciągle w mediach – mówi w rozmowie z POLITYKĄ. Ale ma pan rację, powinniśmy reagować szybciej. Więc teraz chodzę do mediów i tłumaczę, choć nie da się równocześnie bywać w mediach i efektywnie pracować.

A wideł i chłopów jest pod dostatkiem. Właściwie przybywa ich z każdym dniem. Jakby przeciwko „cesarzowej” stanęło wielkie pospolite ruszenie od prawa do lewa. Tuzy lokalnej i krajowej polityki pod wodzą ambitnego, ale nieznanego szerzej w kraju watażki Guziała, który wpisał na swe sztandary wszystko, co wywołuje gniew mieszkańców stolicy.

Mały Talleyrand

Już same przydomki, którymi szczodrze obdarzają go zwolennicy i przeciwnicy, mówią o nim wiele. Najbardziej dumny jest chyba z „małego Talleyranda” – jak nazwał go jeden z działaczy SLD, który w ten sposób określił styl, w jakim uprawia politykę. Guział zaczynał swoją polityczną karierę w 1997 r. w SdRP, wraz z którym dołączył do SLD. Potem była Partia Demokratyczna, SDPL, wreszcie lokalny komitet Nasz Ursynów, który zakładał i z którym w 2010 r. zdobył władzę w tej dzielnicy, odbijając ją z rąk Platformy, która na Ursynowie rządziła „od zawsze”, zdobywając wysokie poparcie. Wykorzystał antykościelny bunt mieszkańców, którzy postawili się kurii planującej wybudować kościół na miejscu ulubionego terenu spacerów mieszkańców północnego Ursynowa. Nie przeszkadzało mu to jednak zawiązać koalicji z PiS, a jednym ze swych zastępców mianował Witolda Kołodziejskiego, bliskiego Kościołowi byłego przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji z rekomendacji PiS.

Już będąc burmistrzem, Guział wywieszał przed ratuszem tęczową flagę jako wyraz solidarności ze środowiskami homoseksualnymi (i – jak dodaje – „wykluczanymi społecznie mniejszościami”), ale podejmował również Martę Kaczyńską, która otwierała w ratuszu wystawę poświęconą prezydentowi Kaczyńskiemu, i chciał budować park pamięci ku czci ofiar katastrofy smoleńskiej. Wytłumaczenie dla swoich wolt zamyka w jednym zdaniu: „Jestem lewicowym patriotą”. – Zawsze byłem lewicowy, ale zawsze też pociągała mnie historia. Może dlatego tak dobrze mi się teraz współpracuje z PiS, bo tam jest wielu socjalistów, choć konserwatywnych obyczajowo. To może być poligon doświadczalny, testujący, w jaki sposób przynajmniej część lewicy może się spotkać z PiS, także w wymiarze ogólnopolskim.

Siedzimy w jego gabinecie na drugim piętrze nowoczesnego ratusza Ursynowa. Przez niemal całe dwugodzinne spotkanie Guział krąży, nerwowo gestykulując i wyrzucając słowa z prędkością automatu. „Polityczne ADHD” to kolejny z jego przydomków. Guział chce być wszędzie, biega ze spotkania na spotkanie, montując egzotyczną koalicję, zlepek różnych formacji, która ma przejąć władzę w stolicy – od Ruchu Palikota i Stronnictwo Demokratyczne Pawła Piskorskiego, przez PiS, po Solidarną Polskę. Skrzyknął lokalne komitety wyborcze, które współrządzą w kilku dzielnicach i poczuły szansę, by swoją władzę umocnić. Ma za sobą także kilka znanych twarzy – politycznych singli, którzy chcą się ogrzać w blasku spodziewanego sukcesu: Pawła Poncyljusza, Przemysława Wiplera czy Ryszarda Kalisza.

Mimo to Guział zapewnia, że jego intencją jest wyrwanie Warszawy z rąk partii politycznych. Używa populizmu, z czym zresztą się nie kryje, bo – jak twierdzi – w samorządzie trzeba słuchać argumentów ludzi i pod ich wpływem podejmować decyzje. – Chciałbym, aby Warszawą wreszcie zaczęli rządzić samorządowcy, a nie politycy z tej czy innej partii. Przecież to powinno być miasto, na którym wzorują się inne miasta w Polsce. A co mamy? Pani prezydent normalnie zarżnęła to miasto i zabiła kreatywność jego mieszkańców! – mówi, niemal pokrzykując.

Sam nie chce odpowiedzieć jednoznacznie, czy będzie kandydował w stołecznych wyborach prezydenckich, jeśli uda mu się odwołać Gronkiewicz-Waltz. – Guział chce wykorzystać ogromne wkurzenie w mieście na PO, by zbudować własną pozycję. Jeśli uda się odwołać Gronkiewicz-Waltz, będzie chciał skopiować układ, który rządzi Ursynowem; czyli on i jego ludzie w koalicji z PiS. Z tym że ułożył się z PiS w ten sposób, że dostanie stanowisko wiceprezydenta przy pisowskim prezydencie. Zdaje sobie bowiem sprawę, że jest jeszcze za słaby, by wygrać wybory, ale na tyle silny, by przejąć część władzy w ratuszu – twierdzi Grzegorz Pietruczuk, wiceburmistrz Bielan z SLD i znajomy Guziała jeszcze z czasów jego działalności w Sojuszu (SLD jest jedyną partią oprócz PO, która nie poparła referendum, co niektórzy interpretują jako strach przed utratą stanowisk w miejskich spółkach przez powiązanych z Sojuszem ludzi).

Wydaje się, że właśnie tym zagra PO, wytaczając działa przeciwko ambitnemu burmistrzowi. Będzie mówić, że za jego sprawą do władzy wróci PiS, które jest bardzo źle wspominane z czasów, gdy stolicą niemrawo rządził Lech Kaczyński. Na cenzurowanym znajdzie się pewnie niebawem sam Guział, któremu już zaczyna się przypominać, że prowadząc niegdyś różne biznesy, dorobił się 13,5 tys. długu, które potem ściągał komornik z jego samorządowej pensji, że jeździł samochodem bez prawa jazdy, że firma, której niegdyś szefował, weszła w ostry konflikt z mieszkańcami podwarszawskiego Tarczyna, którzy skarżyli się na smród i hałas wydobywający się z zakładowych hal (suszono w nich wytłoki z owoców).

Ale bieg wypadków zależy teraz od tego, czy Platformie uda się przekonać swych wyborców, by nie poszli głosować (aby referendum było ważne, musi wziąć w nim udział co najmniej trzy piąte spośród tych, którzy brali udział w wyborach 2010 r., czyli 389 tys. osób). Bo biorąc pod uwagę tempo zbierania podpisów pod inicjatywą, coraz mniej osób ma wątpliwości, czy do plebiscytu w ogóle dojdzie. A jeśli tak, to można spodziewać się ostrej walki, dla PO na śmierć i życie. Powtórka z Rybnika i Elbląga byłaby katastrofą. – Guział na referendum nic nie straci, a może wygrać wszystko. Gronkiewicz i PO mogą stracić wszystko, a nic nie zyskają. Ale może ten wstrząs jest nam potrzebny – twierdzi jeden ze współpracowników Hanny Gronkiewicz-Waltz. Bo skoro do stawu wpłynął już szczupak, nawet jeśli nie taki duży, to może przynajmniej karpie zaczną się żwawiej ruszać.

Polityka 24.2013 (2911) z dnia 11.06.2013; Temat tygodnia; s. 12
Oryginalny tytuł tekstu: "Waltzowanie Platformy"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną