Gdyby referendum odbyło się teraz, reforma by padła. Koalicja poniosłaby spektakularną porażkę, która miałaby wpływ nie tylko na model polskiej oświaty, ale też na wynik następnych wyborów, sytuację w PO, przyszłość Donalda Tuska, los innych reform ostatnich sześciu lat. Klęska wisi w powietrzu.
Zrozumiały odruch rządzącej koalicji jest taki, by wykorzystać zdobytą dwa lata temu przewagę w parlamencie, odrzucić wniosek o referendum i kontynuować reformę. Koalicja ma jeszcze dość siły, żeby wygrać w obu izbach. Ale byłoby to pyrrusowe zwycięstwo. Opozycja zyskałaby argument, że „władza boi się narodu”, i przez dwa lata powtarzałaby, że „Tusk rządzi przeciw Polakom”, poparcie dla PiS wzrosłoby o kolejne punkty, a po wyborach rząd Kaczyńskiego-Wiplera, obniżając wiek emerytalny, za jednym zamachem podniósłby wiek szkolny.
Ale tak być nie musi, jeśli w myśleniu PO o sprawowaniu władzy „rządzenie” zostanie zastąpione przez „sprawowanie przywództwa”. W przypadku sześciolatków (i wielu innych reform) znaczyłoby to, że władza przestanie nakazywać i zacznie przekonywać do potrzebnych rozwiązań, a zamiast objawiać bezwzględne konieczności, będzie negocjowała realne możliwości. Referendum, i to akurat w tej sprawie, jest doskonałą okazją do takiego zwrotu. Nie wolno jej zmarnować. Albo PO będzie w stanie przekonać społeczeństwo do swojej polityki (nie tylko w tej kwestii), wygra referendum, będzie miała szansę utrzymać się przy władzy i obroni reformy, które wprowadziła, albo będzie dalej jechała po równi pochyłej, straci władzę, a jej następcy zniszczą dorobek ostatnich sześciu lat.