U progu nowego roku szkolnego pojawiają się sugestie katolickich hierarchów (w tym prymasa), zawierające postulat, aby religia stała się w szkole przedmiotem powszechnie obowiązującym. Być może Kościół podbija jedynie stawkę, aby chronić status quo i w zarodku ucinać wszelką debatę o obecności lekcji religii w szkole? A ta, po doświadczeniach minionego dwudziestolecia, jest bezwzględnie konieczna.
Gdy wprowadzano do szkół katechezę, ostateczny argument zwolenników lekcji religii brzmiał: wartości chrześcijańskie to wartości ogólnoludzkie, a religia przecież nikomu nie szkodzi. Czy tym, którzy na religię chodzą, rzeczywiście w niczym to nie szkodzi? Konflikty i problemy natury psychicznej rodzą się przede wszystkim w sytuacji, w której niewierzący lub obojętni religijnie rodzice posyłają dzieci na katechezę. A tak się dzieje na masową skalę.
Rodzice tłumaczą, że chcą, by dzieci poznały tradycję religijną, zetknęły się z ważną warstwą kultury. Ale przede wszystkim kierują się obawą o dziecko; żeby nie czuło się inne, wykluczone. Zapisują je na wszelki wypadek, żeby się nie wychylać.
W ten sposób dziecko dostaje pierwszą lekcję konformizmu, hipokryzji i społecznej tresury. Wśród starszych uczniów połowa tych, którzy deklarują się jako niewierzący, zapisała się na religię, żeby nie mieć…
Cały artykuł Joanny Podgórskiej mogą Państwo przeczytaćw najnowszym numerze POLITYKI – dostępnym w kioskach, w wydaniach na iPadzie, Kindle i w Polityce Cyfrowej.
*
Co zrobić z religią w szkole? Zapraszamy do dyskusji!