Arcybiskup Henryk Hoser po serii oskarżeń księży o pedofilię przyznał publicznie, że to jedno z najcięższych przestępstw. I przeprosił wszystkich, którzy mogli odnieść wrażenie, że Kościół cierpienia ofiar nie doszacowuje. Wygląda na to, że w dekadę zrobiliśmy rewolucję. Bo jeszcze w 2001 r., gdy padło pierwsze w Polsce publiczne oskarżenie o pedofilię wobec księdza z Tylawy, miejscowi omal nie zlinczowali demaskatorki oraz jego ofiar.
Parafianie, choć przecież na własne oczy widzieli samochód księdza telepiący się z dziewczynkami na leśne spowiedzi, krzyczeli do kamer, że przecież ksiądz był w majtkach. Nic tam więc nie mogło być na poważnie. Księdza zabrano z parafii po wielkich awanturach, ale zaraz na antenie Radia Maryja pozdrawiał rodaków gdzieś z diecezji rzeszowskiej.
Dziś jest już inaczej – ugruntowało się w opinii publicznej przekonanie, że pedofilia to przestępstwo straszne i poważne, pozostawiające ślad w psychice ofiary na zawsze, bywa, że rujnujące całe życie.
(…)
To jednak, że wreszcie dostrzegliśmy, jak poważny to problem z perspektywy ofiary, oznacza olbrzymi postęp cywilizacyjny polskiego społeczeństwa. Ale każda zmiana, nawet najbardziej pozytywna, niesie pułapki i zagrożenia. To cena, jaką płacimy za ujawnienie problemu. Przede wszystkim wyraźnie już ryzykujemy popadnięcie z niewrażliwości w obsesję. Grekom się to przytrafiło.
Dziadek Amelki zabrał sześcioletnią wnuczkę z Polski na wakacje do Grecji. Mieszkali na tym samym polu namiotowym, na którym rok wcześniej miło spędzili urlop we czwórkę, z rodzicami Amelki. Ale tym razem…