Justyna teraz już nie wie, czy zrobiła dobrze. Jej Zosia poszła do szkoły w 2010 r., drugim roku reformy. Pani w przedszkolu oceniła, że mądra dziewczynka przez kolejny rok będzie się nudzić, a Justyna z mężem są nowocześni i otwarci na wyzwania, więc uznali: niech 6-latka się uczy.
Rozruch, pamięta Justyna, był trochę nerwowy. Wychowawczyni w podwarszawskiej podstawówce zapowiedziała, że w mieszanej klasie (piątka 6-latków na siedemnaścioro 7-latków) na 6-latki nie będzie czekać. I ruszyła galopada. – Za dużo, za poważnie, za ciężko. Siedzenie do wieczora nad lekcjami – opowiada Justyna. Szkoła okazała się przyjaźnie urządzona (plac zabaw, dywany i zabawki w klasach, szafki na książki), ale dla Zosi zabrakło miejsca w świetlicy. Zosia zmieniła podstawówkę i jej dalsza nauka, wciąż wśród 7-latków, przebiegała w modelu ćwiczeniowo-zabawowym, bez nadmiernego stresu.
Aż przyszła IV klasa: coraz to inny nauczyciel, ciągłe ocenianie, sprawdziany nieugruntowanych jeszcze wiadomości.
(…)
Prof. Anna Brzezińska, psycholożka rozwoju z UAM w Poznaniu, od ubiegłego roku liderka zespołu wczesnej edukacji w Instytucie Badań Edukacyjnych, pogląd ma jasny. – Rozwój dziecka na pierwszym etapie edukacji – nie tylko u 6-latków, ale w ogóle u dzieci między piątym a ósmym rokiem życia – ściśle wiąże się z klimatem, jaki tworzy nauczyciel. Chodzi o jego wrażliwość, pewną dozę opiekuńczości, ale też talenty organizatorskie – czy umie zbudować strukturę grupy tak, żeby każdy uczeń poczuł się u siebie i nie tracił…
Cały artykuł Joanny Cieśli mogą Państwo przeczytać w najnowszym numerze POLITYKI – dostępnym w kioskach, w wydaniach na iPadzie, Kindle i w Polityce Cyfrowej!
Zapraszamy także do udziału w debacie: Czy sześciolatki powinny chodzić do szkoły? I czy potrzebujemy referendum w tej sprawie? Dyskutuj na naszym Forum.