Uciekają, gdy mają kłopoty z Jugendamtem, czyli niemiecką siecią urzędów do spraw dzieci i młodzieży. Nie tylko ojcowie porywacze. Trafiła się też kobieta w ciąży, bywały małżeństwa z dziećmi.
Jugendamty, gdy powstawały w latach 20. ubiegłego wieku, działały jako stowarzyszenie niosące pomoc bezdomnym i zaniedbanym dzieciom. Dziś mają spore kompetencje. Podejmują takie decyzje, jakie w Polsce leżą wyłącznie w gestii sądów rodzinnych. Interweniują, odbierają dzieci, decydują, co jest dla nich najlepsze. Bywa, że ignorują wyroki sądów rodzinnych, które też istnieją w systemie niemieckim: sąd swoje, a Jugendamt swoje. Podlegają gminom i landom (regionom). Nie ma jednej instytucji centralnej, która nadzorowałaby pracę wszystkich Jugendamtów.
Że jest pewien problem, zauważył Parlament Europejski po tym, jak do Komisji Petycji PE wpłynęło kilkaset skarg na tę instytucję. Pomorski był wśród skarżących się Polaków. Ale skarżyły się też inne nacje – Francuzi, Włosi, Belgowie, Anglicy, Amerykanie – z małżeństw mieszanych. Rdzenni Niemcy – też. Chodziło o prawo do języka ojczystego, o ograniczanie praw do opieki nad dziećmi nieniemieckim rodzicom i o to, że Jugendamty dobro dziecka utożsamiają z dobrem narodu niemieckiego. A także, że mają status nadrodziców.
(…)
Wojciech Pomorski walczy z Jugendamtem od dziesięciu lat. To między innymi jego sprawa stała się powodem, dla którego Parlament Europejski zaczął przyglądać się pracy urzędu. Na szyi ma łańcuszek z orłem w koronie, w kieszeni dwa paszporty – polski i niemiecki. W 1989 r., gdy miał 19 lat, wyjechał z rodzinnego Bytowa za zachodnią granicę. Przeszedł przez obozy dla uchodźców…
Cały artykuł Ryszardy Sochy w bieżącym numerze POLITYKI – dostępnym w kioskach, w wydaniach na iPadzie, Kindle i w Polityce Cyfrowej!