Jedyna różnica to, prócz imienia, polega na tym, że szczęśliwie nie został aresztowany. Lecz przecież mechanizm – i skutek – obu spraw jest w zasadzie identyczny. „Cała jego wyższość i racja nie obronią go przed nieubłaganym postępem procesu, który sięga w jego życie jakby ponad tym wszystkim” – komentował istotę kłopotów Józefa K. tłumacz „Procesu” na polski Brunon Schultz. Lustracyjne szaleństwo – ubrane w kostium prawnej procedury – dosięgnęło życia Macieja Kozłowskiego wbrew moralnej, historycznej i zdroworozsądkowej racji.
Oto na progu wolnej Polski Maciej Kozłowski był w pierwszym szeregu tych, którzy mogli tworzyć kadry demokratycznego państwa. Przez jakiś czas miałem okazję z nim na co dzień pracować: przedni publicysta polityczno-historyczny z piękną opozycyjną kartą (okupioną wyrokiem więzienia za przemycanie przez Tatry wydawnictw paryskiej „Kultury”), wykształcony i elokwentny, z dobrze rozumianą wizją racji stanu i pasją do publicznego działania.
Nic dziwnego, że trafił do dyplomacji – i to na odpowiedzialne stanowiska w istotnych placówkach, bo najpierw (w randze radcy) w Stanach Zjednoczonych, a potem (już jako ambasador) w Izraelu. W końcu został wiceministrem spraw zagranicznych oraz człowiekiem MSZ od trudnych przecież i delikatnych relacji polsko-żydowskich – dzięki swemu zaangażowaniu szanowanym też w Tel Awiwie.
Jednak pewnego ranka jakiś funkcjonariusz IPN złożył doniesienie, że Maciej K. pod koniec lat 60. ub. wieku współpracował z komunistycznymi służbami specjalnymi. On zaprzeczał, dowodząc choćby, iż właśnie w tym czasie dostał spory wyrok i zaczął odsiadkę. Bronił go m.in. sam Jerzy Giedroyc. Ale prokuratorzy IPN byli z urzędniczym uporem bezwzględni w swych oskarżeniach, że Maciej K. to zwykły lustracyjny kłamca. Sądy kolejnych dwóch instancji bezkrytycznie przyjmowały zaś ich urzędniczą – bo już nawet nie formalnoprawną – logikę. Efektem długiego procesu był wyrok: Maciejowi K. zakazano sprawowania funkcji publicznych. Do tego dochodziła oczywiście szeptana infamia.
Dopiero teraz sam Sąd Najwyższy uznał, że Maciej K. nie był tajnym współpracownikiem komunistycznej bezpieki, a więc i żadnym kłamcą lustracyjnym (podobnie się stało z ikoną polskiej telewizji, Ireną Dziedzic). Tyle że przez ten czas publiczna służba – i kariera – Macieja Kozłowskiego mogła rozkwitnąć z pożytkiem m.in. dla państwa polskiego. Tego samego, które reprezentują ponoć pracownicy i prokuratorzy IPN czy też ufający im bezkrytycznie sędziowie.
Historia Kozłowskiego jest zresztą tylko symbolem wielu jej podobnych: „biała księga” przetrąconych przez lustracyjne szaleństwo i ideologiczne doktrynerstwo karier publicznych (a czasem i losów prywatnych) byłaby już całkiem pokaźna i w całości smutna w lekturze. Równie przybijające jest jednak to, że wskutek nakręcanej od lat atmosfery wielu uznałoby ją tylko za kolejny dowód fałszowania narodowych dziejów i obrony ludzi starego porządku. Jest bowiem jasne, że niektórzy zaraz zakwestionują ów uniewinniający werdykt Sądu Najwyższego – jako gremium też należącego do „układu”.
Równocześnie harcownicy, by użyć najłagodniejszego słowa, z IPN nie poniosą za swe wpadki żadnych konsekwencji. I to także jest przygnębiające, a nie tylko koszt ich działalności w postaci owych straconych dla służby publicznej ludzi, których niesłusznie oskarżyli.