Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Za chlebem i za mięsem

Niemieckie strachy przed pracownikami z Polski

Janusz Nowicki, właściciel sklepu Slawe (Słowianin) w Oberhausen: – Ruszyli do nas ci Polacy, którzy nie załapali się w Anglii. Janusz Nowicki, właściciel sklepu Slawe (Słowianin) w Oberhausen: – Ruszyli do nas ci Polacy, którzy nie załapali się w Anglii. Anna Tyszecka / Polityka
Francji zagroził przystojny polski hydraulik, natomiast jego rolę w Niemczech przejął polski rzeźnik. To nim, jako podbierającym pracę, straszy się miejscowych.

Janusz Nowicki prowadzi sklep Slawe (Słowianin), mieszczący się tuż przy głównym deptaku w Oberhausen. Wypełniają go półki z polskimi produktami: od nieznanego w Niemczech kisielu po coraz bardziej cenione wędliny. Do domowego sernika czy szarlotki serwuje kawę w malutkim bistro.

Zatrzymują się w nim po zakupach miejscowi polonusi, zaglądają nowi przybysze z Polski, którzy mają rozmaite życiowe sprawy do załatwienia. Nowicki i jego personel rozpoznają ich od razu. Gdy kipią energią, to zwykle znak, że niedawno przyjechali. Niepewność lub mrukliwość oznacza, że są w Niemczech dłużej i wyzbyli się niektórych złudzeń. – Ruszyli do nas ci, którzy nie załapali się w Anglii – wyrokuje Nowicki. Przybyszów gna do Slawe nadzieja, że może wśród swoich dowiedzą się o możliwościach pracy w prywatnych domach, opiece nad dziećmi lub starszymi osobami. Młodzi mężczyźni, którzy mają możliwość podjęcia legalnej pracy, dopytują o formalności, jakie trzeba załatwić w urzędzie. Jest to zwykle tylko wstęp do właściwej rozmowy. Chodzi o to, by ktoś, kto opanował już biegle niemiecki, pomógł przy załatwianiu formalności. Nowicki podsumowuje: – Nie znają języka, nie mają kontaktów, jako soliści stoją na straconych pozycjach.

Po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej zmieniła się sytuacja rodaków poszukujących tutaj pracy. Wysokie bezrobocie (4,8 mln), a także różnica w wysokości zarobków między Polską a Niemcami skłoniły rząd kanclerza Schrödera do wprowadzenia 7-letniego okresu ochrony rynku pracy, ale – jak wiadomo – pozostawiono Polakom możliwość zakładania własnych firm. Mogą oni również pracować w Niemczech – jako obywatele Unii Europejskiej – na tych samych zasadach co w Polsce, oczywiście pod warunkiem, że mają zarejestrowane w Polsce zakłady usługowe. Obowiązująca w tym przypadku zasada kraju pochodzenia przewiduje, że pracujący w Niemczech Polak płaci podatki polskim urzędom skarbowym. O podobnych możliwościach można było wcześniej tylko pomarzyć!

Polacy nie przespali tej szansy. W samym Berlinie od maja 2004 r. zarejestrowano niemal 4,5 tys. jednoosobowych firm usługowych, głównie z Polski. W Nadrenii-Westfalii – prawie 900 specjalizujących się w kładzeniu glazury, parkietów, ogrodnictwie, obróbce metalu, działalności spedycyjnej. W większości przypadków zalegalizowały one prowadzoną wcześniej działalność na czarno.

W Slawe u pana Janusza pojawia się od czasu do czasu glazurnik Andrzej W. Mijają się od lat, bo Andrzej próbował szczęścia w Niemczech, podobnie jak Nowicki, już na początku lat 90. Ich losy są jednak zupełnie inne. Janusz, zorganizowany i pragmatyczny poznaniak, przyjechał do Zagłębia Ruhry wraz z żoną rok po ślubie. W posagu mieli dyplomy wyższych uczelni, ale przede wszystkim niemieckie pochodzenie żony. Ta część posagu przesądziła o pomyślnym starcie. Z niemieckimi paszportami w kieszeni mogli liczyć na wsparcie urzędów, w tym Arbeitsamtu, czyli tutejszego pośredniaka, który pomógł im w znalezieniu pierwszych posad.

Andrzej, oficjalnie polski turysta, starannie unikał kontaktu z tym urzędem. Roboty szukał sam i wiadomo było od początku, że będzie to praca na czarno. Innej możliwości po prostu nie było. Był wówczas młody, potrzebował pieniędzy, chciał założyć rodzinę, a w rodzinnym Wieluniu nie widział dla siebie szans. O swoim życiu w Niemczech mógłby napisać książkę, drugą o życiu w Polsce – bo w końcu ożenił się, przyszły na świat dzieci, ale nie udało mu się znaleźć stałej pracy w rodzinnych stronach. Chcąc nie chcąc, ruszył ponownie do Niemiec.

Przed rokiem założył w Polsce jednoosobową firmę usługową, która umożliwiła, po raz pierwszy w jego niemieckim życiu, legalną pracę. Nie kryje, że egzystuje dzięki wcześniejszym układom, a jego numer komórkowy nadal krąży dyskretnie wśród przyjaciół jego byłych klientów. – Dlaczego dyskretnie? No cóż, lepiej nie lekceważyć nastrojów niemieckiej konkurencji – ucina Andrzej i przechodzi do wyliczania kosztów własnych: życie w Niemczech jest drogie, a wałówki z Polski zawsze kończą się szybciej, niż było zaplanowane. Co miesiąc ma do zapłacenia komorne za pokój – 180 euro; za garaż, który pełni równocześnie funkcję magazynu na narzędzia i materiały – 100 euro. Do tego dochodzi ubezpieczenie od wypadków i utrzymanie auta. Wyliczył, że będzie na plusie wtedy, gdy jego stawka godzinowa będzie wynosiła około 15 euro za godzinę. I obniża ją tylko wtedy, gdy w interesie jest zastój.

Andrzej dobrze wie, że obliczenia niemieckiego rzemieślnika są inne. Wpisuje on klientowi do rachunku cenę powyżej 40 euro bez VAT, bo jego stawka godzinowa zawiera nie tylko opłatę za wykonaną pracę, ale odpisy socjalne i podatek. Tylko co to obchodzi klienta? Ten zainteresowany jest korzystną ceną, a nie pomyślnym rozwojem niemieckiej gospodarki. W rezultacie wiele firm, nawet z długoletnią tradycją, albo bankrutuje, albo walczy o przetrwanie, zwalniając pracowników.

 

 

Niemieccy rzemieślnicy uważają się za ofiary globalizacji i energicznie domagają się zniesienia zasady kraju pochodzenia. Zwracają uwagę, że ta niekorzystna dla nich regulacja wyłącza usługi obcej konkurencji spod kontroli niemieckich urzędów. Obcy często pomijają stosowne podatki. Dodatkowo od stycznia 2004 r., w przypadku 53 zawodów rzemieślniczych, zniesiono obowiązek posiadania uprawnień mistrzowskich, nad czym szczególnie ubolewają zasiedziali właściciele zakładów usługowych.

Teraz glazurnikiem może być każdy, kto kupi sobie poziomicę – żalą się prasie i żądają od polityków wprowadzenia minimalnych stawek za pracę – takich, jakie obowiązują już od dawna w budownictwie. Mogłyby one wyrównać szanse na starcie i odsunąć widmo upadku niemieckich firm.

Na tym jednak nie koniec, bo o ile Francji zagroził polski hydraulik, to jego rolę w Niemczech przejął polski rzeźnik. W rok po rozszerzeniu Unii Europejskiej 26 tys. niemieckich masarzy straciło pracę na rzecz tańszej konkurencji ze Wschodu. Bezrobocie dotknęło zwłaszcza okolice Oldenburga, mięsnego centrum Niemiec. W największej w Europie rzeźni mięsa wieprzowego Toennies połowę pięciotysięcznej załogi stanowią przybysze zza Odry. – W ciągu zaledwie paru miesięcy powstał miliardowy rynek nowoczesnego niewolnictwa o mafijnych strukturach i dumpingowych cenach – ubolewają przedstawiciele branżowego związku zawodowego. Krytykują oni praktyki nieuczciwego werbunku pracowników przez firmy podwykonawcze ze Wschodu, w tym z Polski. Na zlecenie niemieckich przedsiębiorstw dostarczają im one siłę roboczą, pilnując własnych interesów: możliwie wysokiego zysku z pośrednictwa.

Do tutejszej prasy trafiła historia polskiej nauczycielki Elżbiety B., która otrzymała – poprzez warszawską firmę Multi-Job – trzymiesięczny angaż jako Betriebshelferin (do prac pomocniczych w przedsiębiorstwie). Umowa o pracę, przy pełnym zatrudnieniu, opiewała na 800 euro brutto. Ponieważ Elżbieta B. znała niemiecki, zatrudniono ją jako kierowniczkę w jednej z rzeźni w Dolnej Saksonii. Na miejscu okazało się, że pełne zatrudnienie to 16 godzin pracy dziennie na tak zwanej podwójnej zmianie. Pensję otrzymała dopiero po dwóch miesiącach i ostrej interwencji, niestety, mniejszą o 200 euro. W trzecim miesiącu wypłacono jej połowę uzgodnionej sumy – mogła wracać do domu, angaż dobiegł końca, a na jej miejsce nie brakowało chętnych.

Niemcy podkreślają, że znane są im inne podobne przypadki ewidentnego dumpingu płacowego (czyli zatrudniania obcokrajowców za stawki dużo niższe niż Niemców), przed którymi nie jest w stanie bronić się skutecznie niemiecka gospodarka. Zgodnie z przepisami działające w Polsce przedsiębiorstwa (ale tylko takie, które wykazują obrót) mogą oddelegować swoich pracowników do pracy w Niemczech. Rekrutację przejęły tymczasem w wielu wypadkach firmy werbunkowe, które dostarczają często ludzi spoza branży. Dodatkowo – goniąc za zyskiem – nie dotrzymują one warunków płacowych i zakwaterowania, wykorzystując bezkarnie brak ścisłej, opartej na zsynchronizowanym prawodawstwie, współpracy między partnerami z Polski i Niemiec.

Trudno orzec, czy Niemców bardziej oburzają stwierdzone przypadki wyzysku zatrudnianych przez polskich pośredników, czy raczej są zaskoczeni ofensywą chętnych do pracy ze Wschodu. Obserwatorzy podkreślają, że to przede wszystkim polskie firmy zajęły odpowiednio wcześniej – bo jeszcze przed rozszerzeniem Unii – miejsca w blokach startowych. Około 600 z nich, korzystając z przydziału zatrudnienia i umów kooperacyjnych, umieściło swoje załogi w niemieckich firmach. Byli na miejscu, na zdobytych przyczółkach, gdy wprowadzano nowe unijne przepisy. Teraz mogą się rozwijać, korzystając z kontaktów.

Zaniepokojenie niemieckiego społeczeństwa było na tyle duże, że do pracy przystąpiła rządowa grupa robocza, specjalnie powołana do walki z nadużyciami prawa na rynku pracy. Ustalono, że izby rzemieślnicze będą bardziej skrupulatnie badać nowo powstające firmy. Zapowiedziano więcej kontroli i wysokie grzywny dla przedsiębiorstw przyłapanych na łamaniu przepisów. Zmiany szykują się również na szczeblu unijnym. John Monks, sekretarz generalny europejskiego związku zawodowego ETUC, opowiedział się za przyjęciem dyrektywy liberalizującej rynek usług, ale dodał, że przyjęcie „standardów najbiedniejszych uczestników” nie może być podstawą właściwego rozwoju europejskiej gospodarki.

Obserwatorzy nie kryją, że los proponowanej dyrektywy liberalizującej rynek usług (w kształcie zadowalającym Polskę) zdaje się przesądzony. Francja i Niemcy – szczególnie zainteresowane ochroną swoich rynków pracy – mogą liczyć na poparcie innych państw, które również odrzucają zasadę kraju pochodzenia. Proponują, aby zająć się najpierw uporządkowaniem obowiązującego prawa oraz wzmocnieniem kontroli jego przestrzegania. Niebezpieczeństwu pogrzebania idei konkurencyjnego rynku usług w Europie może zapobiec wystąpienie co najmniej ośmiu państw z inicjatywą tzw. wzmocnionej współpracy (podobnie jak w przypadku powstania układu z Schengen czy strefy euro). Dotyczyłaby ona liberalizacji usług w rozszerzonym zakresie, obejmując zamówienia publiczne w sferze obronności oraz krajowe (finansowane przez rządy) wydatki na badania i rozwój. Komentatorzy przekonują, że integrowanie tych tradycyjnie zamkniętych przed konkurencją zewnętrzną rynków to wciąż nieodkryty potencjał Unii. Największe szanse na pomyślną przyszłość daje bowiem rozwój gospodarki opartej na wiedzy. Sama zaś dyskusja o propozycji dyrektywy liberalizującej rynek usług, stanowiących około 70 proc. unijnej gospodarki, może stać się początkiem debaty nad przyszłym kształtem Europy.

Jednoczenie się Europy z perspektywy sklepu Slawe w Oberhausen ma inne jeszcze wymiary. – Łatwiejszy transport towarów, uproszczone procedury administracyjne, wyzbywanie się mitów i wzajemnych uprzedzeń, które bledną przy bliższym poznaniu – mówi Janusz Nowicki. Nie dziwią go więc wcale wyniki badań warszawskiego Ośrodka Badania Opinii Publicznej, które wykazały, że Polacy, mając za sobą doświadczenia z pracy za granicą, są coraz bardziej sceptyczni: liczba osób, które wcale nie myślą o wyjeździe do pracy za granicę, wzrosła z 54 do 74 proc.

Anna Tyszecka z Duisburga

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną