Pogrążony w klasyce wszelakiej, na którą i tak mi życia nie starczy (obecnie pochłaniam z szeroko otwartymi oczami „Wykop” Płatonowa, sam już nie wiedząc, po co właściwie ja mam jeszcze coś w ogóle pisać), pozwalam utworom drobniejszego płazu bezpowrotnie przepływać przed trybunałem mego wybrednego smaku i niemałych pretensji w dal zapomnienia lub zgoła nieświadomości. Wszakże od czasu do czasu robi mi się jednak żal samego siebie, a poczucie wykolejenia i wyobcowania z tego, czym żyje świat, nakazuje mi rzucać się bez ładu i składu na wszystko, co aktualnie w księgarniach i internecie furga. I właśnie z takiego neurotycznego napadu pragnę dziś zdać sprawę. Rzuciłem się w chwili słabości na łup najłatwiejszy, bo sam niejako w łapy i ucho wpadający, a mianowicie na serię różnych „spotów” i „klipów” internetowych, oglądając do późna takich piosneczek i facecji co się zmieści, byle miały kilka milionów odsłon.
Satysfakcję mam ogromną i każdemu, kto jeszcze się nie zniżył, polecam się zniżyć czym prędzej! Bo też nie tak bardzo się trzeba schylać, jak mogłoby się zdawać. A nawet jeśli, to i tak warto, boć dobra rozrywka, jak to mówią, non olet. Otóż więc na naszych oczach narodził się nowy gatunek sztuki i nowa forma więzi społecznej zadzierzganej dzięki masowej i jednoczesnej percepcji utworu za pośrednictwem mediów. Do filmów i seriali dołączyły spoty, czyli krótkie filmy dostępne jako VOD (video on demand, filmy na żądanie) na YouTube i w innych tego typu serwisach.
Coraz częściej całe narody (a zdarza się, że i cały świat!) oglądają w pewnym tygodniu czy miesiącu taki filmik – w internecie, a potem w telewizji, gdy ta zorientuje się, że coś dobrze w sieci chodzi.