Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Kuszenie Jacka Kuronia

10 lat temu zmarł Jacek Kuroń

Jacek Kuroń zmarł 17 czerwca 2004 r. Jacek Kuroń zmarł 17 czerwca 2004 r. Andrzej Iwański / Polityka
Nie ma Jacka. I już go nie będzie. Był jednym z najważniejszych i najpiękniejszych ludzi dwudziestowiecznej Polski. Kim się teraz stanie? Ikoną? Pomnikiem heroicznej przeszłości dzisiejszej elity? Świeckim świętym? Kombatancką legendą?

[Tekst ukazał się w Tygodniku POLITYKA w czerwcu 2004 r.]

Jedno wydaje się pewne. Jackowi Kuroniowi trudno będzie pozostać tym, kim był przez większość swego życia: znakiem sprzeciwu, twórcą i wehikułem idei, które sieją dobro, zmieniają i ulepszają świat. Sądząc z tego, co się o nim mówi i pisze po śmierci, grozi mu, że szybko zostanie przeniesiony do panteonu, zmumifikowany i zagłaskany jako heros XX w.

Jacek przystrzyżony do pomnikowej formy prawie każdemu się przyda i prawie nikomu nie szkodzi. Jacek z „Wiary i winy”, z „Gwiezdnego czasu”, może jeszcze z „Mojej zupy” i z „PRL dla początkujących” idealnie nadaje się dziś na bohatera czytanek i centralną postać legendy polskich zmagań drugiej połowy XX w. Jacek czerwony drużynowy, Jacek komunistyczny więzień, Jacek peerelowski dysydent, minister od zupy, człowiek pojednania – utopiony w ckliwych anegdotkach, hołdach, wspomnieniach pięknych chwil, heroicznych czynów i przebrzmiałych sporów – może prawie wszystkim poprawić samopoczucie. On z nas i my z niego. Kto z nim wtedy był, może dziś, wspominając Jacka i zajmując godne miejsce w żałobnym orszaku, dopisać parę słów do swojej własnej chwały. Kto wówczas był od Jacka daleko, przyznając mu dziś rację i składając hołdy, może wygładzić swoje rachunki z przeszłością. Każdy w miarę porządny człowiek może się takiemu Jackowi publicznie pokłonić albo go pochwalić – choćby za odwagę albo za wrażliwość. To już nikogo nic dziś nie kosztuje.

Jacek kompletny staje się kłopotliwy. Zwłaszcza Jacek z ostatnich lat życia, kiedy był już „za stary na rozwody”, ale „wciąż za młody”, by uznać, że widocznie „świat musi taki być”. Bo przecież odchodził niepogodzony z tym światem, a nie może liczyć, że jego sprzeciw wobec rzeczywistości XXI w. będzie potraktowany z podobną uwagą i podziwem, jak sprzeciw wobec totalitaryzmu, szowinizmu, przemocy, zbiorowych nienawiści i innych grzechów XX w. Jacka z ostatnich książek – z „Siedmiolatki”, z „Działania”, z niedokończonej i niewydanej jeszcze „Rzeczpospolitej dla moich wnuków” (której fragmenty drukujemy obok) – hołdami i wspominkami zbyć się przecież nie da. Ten Jacek to jest dla nas bardzo poważny kłopot. Bo ci, którzy głośno dziś deklarują, że Jacek jest dla nich ważny, nie powinni obojętnie przejść obok myśli, które są jego społecznym testamentem. A ten testament jest gorzki i – jeśli się chce Jacka traktować poważnie – bardzo wymagający.

Przesłanie i smak

Po 15 latach istnienia III Rzeczpospolitej Jacek Kuroń znalazł się w takim z grubsza miejscu, w jakim znajdował się po 15 latach istnienia PRL. Tyle że był o pół wieku starszy. Był rozczarowany, miał poczucie winy, chciał tę winę naprawiać. Ale już nie miał dość siły. Próbował zastosować metody, które się wcześniej sprawdzały – organizował ludzi myślących jak on, ogłaszał apele i protesty, spotykał się, tłumaczył, zachęcał do działania. Ani się obejrzał, a znów stał się dysydentem. Jako żywy pomnik zbiorowej historii peerelowskich pokoleń, miał wychowanków, przyjaciół i admiratorów wśród osób najbardziej wpływowych w Polsce i na świecie. Ale w istocie był dosyć odosobniony w swojej niezgodzie, w swoim buncie i w swoim rozumieniu ludzkiej powinności.

Od połowy lat 90. przyjaciele mieli z Jackiem coraz więcej kłopotu. Byli już politykami, biznesmenami, magami zbiorowej wyobraźni, członkami globalnego jet-setu latającego w kółko z jednej międzynarodowej konferencji na drugą. Stali się obywatelami nowego wspaniałego świata: Sejm, Pałac, Sheraton, Bruksela, Nowy Jork, Johannesburg, Paryż. Na ogół mieli pięciocyfrowe pensje, diety, dywidendy, dzieci w prywatnych szkołach i na zagranicznych uczelniach, domy, drugie domy, mieszkania w apartamentowcach, dobre samochody, szoferów, firmy, akcje. Robili kariery, budowali wpływy, gromadzili majątki, tworzyli sobie zabezpieczenia na spokojną starość. Marzyli o szerszych wpływach, wyższych posadach, większych firmach i lepszych kursach akcji.

Jacek bywał ministrem, miał poselskie diety, zdarzało mu się zarobić większe pieniądze na książkach, czasem dostał jakąś tłustszą zagraniczną nagrodę, ale nigdy sobie niczego nie stworzył, niczego sobie nie zbudował i nie zagwarantował. Jak by to paradoksalnie nie brzmiało – nie należał do beneficjentów nowego systemu. Kiedy coś zarobił, to natychmiast rozdawał. Jak nie miał, to od kogoś pożyczał. Właściwie pożyczał bez przerwy. Pożyczał, żeby żyć, żeby rozdawać i żeby kupić karton papierosów. Jego prywatna korzyść wynikająca ze zmiany sytuacji polegała na tym, że nikt go już nie stawiał przed sądem ani nie zamykał w więzieniu. Poza tym w jego życiu niewiele się zmieniło. Mieszkał w tym samym niewielkim żoliborskim mieszkaniu rodziców, nosił takie same dżinsowe koszule i tak samo marzył, żeby świat był lepszy, a ludzie bardziej szczęśliwi i wolni.

Można by to wziąć za skutek braku zapobiegliwości chorego starszego pana, który nie potrafi się w nowym systemie odnaleźć i czerpać korzyści z nowych możliwości. Można by to potraktować jako objaw pewnego rodzaju nieprzystosowania, trwałej abnegacji człowieka, któremu po prostu nie zależy. Ale w przypadku Jacka było to coś więcej. To był jego spontaniczny – a z czasem coraz mocniej ugruntowany intelektualnie wybór. Bo przecież gdyby tylko zechciał kiwnąć palcem, mógł w każdej chwili obrosnąć synekurami, radami, łatwymi posadami, które zapewniłyby mu życie na królewskim poziomie. Jego przyjaciele mogli mu to bez trudu załatwić.

Zważywszy, że miał na utrzymaniu całkiem sporą czeredkę, że szybko się starzał, że fizycznie był bardzo zużyty, można by to uznać za niezbyt odpowiedzialne. Więc sporo osób próbowało nawrócić go na wiarę nowych czasów. Problem z Jackiem zaczął się od tego, że nie chciał się zmienić. Nie był żadnym świętym. Pił, palił, jadł, adorował każdą spotkaną kobietę, rzucał dowcipami i śmiał się do rozpuku. W żadnym sensie nie był ascetyczny. Ale też nie zapadł na konsumpcyjną zarazę, nie popadł w obsesję bogacenia się i nie przeszedł na nową, liberalną wiarę.

Pisze się elegancko, że szedł drogą wskazaną w „Przesłaniu Pana Cogito”. „To jest pewna wiadomość! ” – jak mawiał. Przez PRL przeszedł „wyprostowany wśród tych co na kolanach” (lecz odrzucił pogardę). Ale to nie wszystko. Jednak w III Rzeczpospolitej pamiętał też dobrze słynną herbertowską frazę z wiersza „Potęga smaku”: „Kto wie gdyby nas lepiej i piękniej kuszono/słano kobiety różowe płaskie jak opłatek/lub fantastyczne twory z obrazów Hieronima Boscha”. Gdy przyszły czasy „pięknego kuszenia”, nie uwierzył w kasę ani w nagą siłę. Dalej wierzył przede wszystkim w wolność i wspólnotę. Nie skusiła go hobbesowska wersja świata, blichtr ani potęga. Nie był naiwny jak Jan Jakub Rousseau, ale też nie stał się cyniczny jak uczniowie Hobbesa ani brutalny jak spadkobiercy Smitha. Nie musiał szukać usprawiedliwień dla „złotych kajdanów”, bo nigdy nie dał ich sobie założyć.

Wrak i jego busola

Mówiło się więc od jakiegoś czasu, że Kuroń się zestarzał, że jest nie przystosowany do nowej rzeczywistości, że już nie umie się zmienić, że stał się intelektualnie niezborny. Na ogół przypisywano to wielu ciężkim chorobom, które go od dawna coraz bardziej dręczyły. I było w tym sporo prawdy. Przez 50 lat dorosłego życia kompletnie zniszczył swoje ciało. Bywały dni, gdy z trudem zbierał myśli. Bywały chwile, kiedy nie mógł sobie przypomnieć początku wygłaszanego zdania. Fizycznie od lat był bardzo chory. Więzienia, papierosy, whisky, ocean potwornie mocnej herbaty, nieprzespane noce, lata przeżyte na strasznie wysokich obrotach. Jego organizm był zużyty w niewyobrażalnym stopniu, wyczerpany i wciąż beztrosko zadręczany przez niego samego. Kiedyś prosił, żebym coś zrobił za niego, bo czuł się fatalnie. „Co ci jest” – pytam. „Wszystko!”.

Fizycznie był wrakiem człowieka. Ale busolę miał w stanie idealnym. Gdzieś w połowie lat 90. ta busola zaczęła mu pokazywać, że polskie sprawy toczą się w niedobrym kierunku. A czuł się za Polskę odpowiedzialny. Jak zawsze. Tylko dużo bardziej.

Gdy miał lat kilkanaście, wywodził tę odpowiedzialność z udziału w socjalistyczno-niepodległościowych tradycjach i marzeniach. Gdy miał lat 30, do marzeń i tradycji doszło poczucie winy za grzechy władzy ludowej i za osobisty grzech udziału w nazbyt naiwnej komunistycznej wierze. Trochę to było na wyrost, bo w kontekście tego, co działo się wokół, jego osobiste winy nadawały się najwyżej na krótką spowiedź i parodniową pokutę. Gdy miał lat 60, poczuł odpowiedzialność za całe zło III Rzeczpospolitej. „Za to, co się dzieje i za to, jak się dzieje, to ja odpowiadam (...), z ciężkim żalem mówię, że ta moja wina jest wielka i że jej już teraz nie naprawię, ale w każdym razie trochę powinienem zrobić”.

Obwiniał się za nędzę, nierówności, rosnący krąg wykluczonych, słabość społecznej tkanki, egoizm beneficjentów zmiany, korupcję, łapczywość. Znowu z tym obwinianiem przesadzał. Ale w dużej mierze przesadzał świadomie. Nie był prostaczkiem ani naiwniakiem. Wiedział, że nie da się zła, cierpienia, nędzy wyplenić z tego świata, ale wiedział także, że nigdy nie wolno się na ich istnienie zgodzić. Rozumiał, że wielka transformacja musi być bolesna, ale także rozumiał, że dla wspólnego dobra trzeba zrobić wszystko, by zmniejszyć ból najbardziej cierpiących. Widział, że przyszły czasy egoizmów, ale widział również rosnącą tęsknotę ludzi za wspólnotą. Czuł rosnącą presję różnych interesów, ale czuł też rosnącą presję głodu głębokich wartości.

Zdawał sobie sprawę, że świat oparty jest na nieusuwalnych sprzecznościach, a sztuka życia polega na ich równoważeniu. Na początku III Rzeczpospolitej wziął na siebie najbardziej niewdzięczne zadanie polegające na tym, by równoważyć ekonomiczną konieczność i społeczną wrażliwość. Politycznie wyglądało to tak, że w telewizyjnych pogadankach tłumaczył i bronił Balcerowicza przed złością tych, których najbardziej dotknęła konieczność, a na posiedzeniach rządu starał się ich osłaniać przed razami, symbolizowanych przez Balcerowicza nowych konieczności. Nie miał poczucia, że mu się to udało.

Nowa wina i stara wiara

W połowie lat 90. wezwał mnie do siebie – jak zwykle późnym wieczorem, bo budził się późno i żył najchętniej nocami. Odpalając papierosy jeden od drugiego (miał zwyczaj zapalać, gasić w połowie i natychmiast zapalać następnego) oraz siorbiąc swoją niemal czarną herbatę, której nikt inny nie trawił, wylał z siebie wiadro zgęstniałej goryczy. Wtedy jeszcze nie próbował krzyczeć. Zresztą krzyku było wokół nas tak dużo, że jeden więcej nie zwróciłby niczyjej uwagi. Chciał uczciwie wyłożyć, co w Polsce źle poszło. „Dokoła wrzeszczą złodzieje! Złodzieje! To my – Jacuś – musimy zrozumieć, kto ukradł naszą Polskę”. Taki był podtytuł książki, którą kazał mi ze sobą napisać.

Zrozumieć, żeby zmienić. O to mu w istocie chodziło. Bo Jacek – jak zawsze – wierzył, że on ten świat jednak zmieni. Był idealistą. Nie w takim sensie, że bujał w obłokach (chociaż to też mu się zdarzało). Jacek wierzył, że świat jest odbiciem idei, w które ludzie wierzą. (Jak na byłego marksistę było to dość niezwykłe, ale Jacek brał z Marksa raczej analizę rozwoju niż ontologiczny fundament). Zresztą nie miał powodu wątpić w sprawczą siłę idei. Na oczach Jacka idee spotworniły świat narzucając nazistowski i komunistyczny porządek, a potem inne idee przy jego istotnej pomocy ten świat uczłowieczyły, przynosząc wreszcie wolność i demokrację.

Teraz miał poczucie, że ów wymarzony, wywalczony, wysiedziany w więzieniach i wystrajkowany świat znowu potwornieje. Jego odpowiedź na tytułowe pytanie brzmiała: „To my ukradliśmy Polskę. My wszyscy ukradliśmy ją Peerelowi. (...) znów jest nasza – tych, którzy tu mieszkają. To znaczy – należy do nas wszystkich i od nas wszystkich zależy (...) Być może zaskoczeni nazbyt łatwym historycznym sukcesem od samego początku popełnialiśmy masę ciężkich politycznych błędów. Może na skutek tych błędów niektórym udało się okraść innych z kawałka ich Polski. Być może przez te błędy wielu z nas ma wrażenie, że znów tę Polskę stracili lub wręcz, że jej nie odzyskali. Ale to tylko wrażenie. Każdy może się o tym przekonać. Wystarczy po nią sięgnąć”. Przesłanie tej książki – skierowane do polityków, ludzi idei i zwykłych obywateli – było z grubsza takie, że bez świadomej powszechnej społecznej aktywności dobrego świata nie da się zbudować.

Jak zawsze najpierw odkrywał winy w sobie. Potem wokół siebie. Szukał błędu w obrębie dawnej opozycji, pierwszych ekip rządzących, polskiego doświadczenia, polskiej polityki, kultury, tradycji. Wzywał do budowania społeczeństwa obywatelskiego. Można się z Jackiem spierać w wielu istotnych szczegółach, ale myślę, że stworzył w tej książce jedną z najbardziej przenikliwych analiz słabości III Rzeczpospolitej. Potem się zorientował, że to nie jest wystarczająca odpowiedź. Źródeł niepowodzeń zaczął szukać i szerzej, i głębiej.

Ślad Tischnera

Coraz ciężej chorował, mniej jeździł po Polsce, rzadziej bywał w Sejmie, za to coraz więcej czytał. Z kosmiczną prędkością nadrabiał wieloletnie zaległości w intelektualnych lekturach. Połykał współczesnych politologów, socjologów, ekonomistów. Na prawo od okna miał specjalną szafkę na nowe lektury. Kilka książek zrobiło na nim ogromne wrażenie: na pewno „Koniec pracy” Jeremy’ego Riffkina, „Przyszłość kapitalizmu” Lestera Thurowa, „Jihad kontra McŚwiat” Benjamina Barbera, „Głód ducha” Charlesa Handy’ego, „Piąta dyscyplina” Petera Senge, „Kultura materialna... ” Ferdynanda Braudela.

Skończył 65 lat. Miał prawo zająć się odcinaniem kuponów od trudnego życia. Ale sobie na to nie chciał i nie potrafił pozwolić. W rok czy dwa lata dzięki rozległym lekturom intelektualnie pokonał przestrzeń ostatniego wieku. Od Żeromskiego do Barbera, od Marksa do Thurowa, od Leszka Kołakowskiego do Charlsa Handy’ego. W jakimś sensie ruszył śladami Tischnera, który pod koniec życia również coraz częściej szukał inspiracji u współczesnych autorów. Pole poszukiwań też mieli w istocie podobne. Społeczeństwo bez pracy, deficyt nadziei, zmierzch demokracji, wykluczenie, nowe głody ducha, lęki liberalizacji, modernizacji i globalizacji.

U Tischnera motorem poszukiwań była szukająca zrozumienia wiara, która chce pomóc w życiu. U Kuronia – polityka, która musi świat głęboko zrozumieć, jeśli nie chce szkodzić. Ale w istocie rzeczy chodziło o to samo – o ludzką odpowiedź na nowe bóle świata, które przyszły do Polski. Dramat ich obu polegał między innymi na tym, że im bardziej się posuwali w rozumieniu świata, im więcej wkładali w to zrozumienie wysiłku, im głębiej studiowali, im pełniej postrzegali i przeżywali napięcia ponowoczesności, im poważniejsze wyciągali z nich wnioski, tym bardziej byli samotni. Bo intelektualnie oddalali się od swoich dotychczasowych światów. Od otoczenia częściowo zastygłego w obrębie podziałów, postaw i dylematów gwałtownie tracących aktualność, częściowo zaś zwracającego się ku nowym antydemokratycznym i antywolnościowym porządkom. Świat Tischnera zwracał się ku katolickiemu neointegryzmowi i państwu wyznaniowemu. Świat Jacka ku neoliberalizmowi i neokonserwatyzmowi. Odpowiedź Tischnera zwrócona była ku budowaniu osobistej religijności. Odpowiedź Kuronia – ku budowaniu nowej społecznej formacji. Na przekór czasom egoizmów i indywidualizmu. Być może była to pułapka. Ale uniknąć jej nie mógł. Zawsze wierzył, że odpowiedzią na życiowe wyzwania jest wspólne działanie.

To doświadczenie ostatni raz popchnęło Jacka w stronę legendarnego dzieła jego życia, które zaczął pisać we Wronkach w kompletnie zamierzchłych czasach – jako więzień polityczny po roku 68. W kręgu przyjaciół uszczypliwie nazywano je „ogólną teorią wszystkiego”, bo nawet najbliższym mu czytelnikom trudno było zrozumieć, o co w istocie Jackowi chodziło w skomplikowanych, dygresyjnych, pedagogicznych, psychologicznych, filozoficznych, krążących wokół teorii współdziałania wywodach, zajmujących setki stron gęstego maszynopisu.

Wszystko od nowa

Jedno zdanie dość precyzyjnie oddaje jego ówczesną opinię na temat naszej sytuacji. „Wraz z wygasaniem kompromisu cywilizacja powraca do stanu pierwotnej dzikości”. Miał na myśli historyczny polityczny kompromis od oświecenia budowany między biednymi i bogatymi, słabymi i potężnymi, pracodawcami i pracownikami, producentami i konsumentami, mocarstwami i małymi krajami niszczony przez skutki globalnego przewrotu informatycznego.

Chciał temu procesowi zaradzić. Sięgał do opracowanej 30 lat wcześniej teorii współdziałania i ludzkiej aktywności opartej w dużej mierze na własnym doświadczeniu i na lekturach Piageta. Synteza tej teorii z analizą ponowoczesności podsunęła mu pomysł globalnej rewolucji edukacyjnej. Opisał ją w „Działaniu”. Na mikroskopijną skalę próbował ją wdrażać tworząc specyficzny Uniwersytet Ludowy w Teremiskach pod białoruską granicą.

Opublikowanie „Działania” w 2002 r. było aktem przypominającym napisanie w 1964 r. słynnego „Listu otwartego do członków Partii... ” podpisanego razem z Karolem Modzelewskim. W obu przypadkach była to fundamentalna krytyka systemu płynąca z jego wnętrza i formułowana w imię podstawowych wartości, na których się ten system opierał. Istotę „Działania” i „Listu... ” w dużym stopniu oddaje zdanie zamykające opis „modelu teoretycznego”, wokół którego zbudowana jest książka: „Niespełnienie nie jest tylko nostalgią za niezrealizowanymi marzeniami, lecz także wyzwaniem, by zacząć wszystko od nowa”.

Co znaczyło: „Zacząć wszystko od nowa”? W 1964 r. znaczyło to: odebrać władzę partyjnym aparatczykom i oddać ją robotnikom, razem z zagarniętą przez komunistyczny aparat wolnością. A w roku 2002? W 2002 r. chodziło mniej więcej o to samo! Tyle że tym razem Jacek chciał odebrać władzę ludziom kierującym się wyłącznie zyskiem i osobistą korzyścią, by oddać ją aktywnym obywatelom. „Dziś mamy różne partie polityczne – każda powiązana ze sferami nowego biznesu i głosząca taki sam program z drobnymi różnicami (...) cała władza w państwie należy do biurokracji partyjnych (...). Twierdzę, że na świecie obumiera ład demokratyczny (...), jeśli nie zaczniemy rozwiązywać problemów na skalę globalną, to w ogóle ich nie rozwiążemy. (...) wszystkie kraje stanęły przed koniecznością przejścia do globalnej współpracy gospodarczej. Proces ów rozsadza wszelkie kompromisy pomiędzy pracą a kapitałem (...), przezwyciężyć ten kryzys (...) mogą tylko takie ruchy społeczeństw i narodów, które stworzą nową demokrację (...), ruchy określane – często niesłusznie – jako antyglobalistyczne (...). Należy powołać reprezentację pracowniczą, by choć trochę zrównoważyć siły kapitalistów (...), najważniejsze jest wspólne tworzenie ładu wolności (...), przyszło nam żyć w świecie bezlitosnego pieniądza i opresywnej władzy...”.

Testament

Dobrze wiedział, co pisze. I rozumiał, co robi. Zdawał sobie sprawę, że tak jak w 1964 r. nie mógł liczyć na entuzjastyczne przyjęcie „Listu...” przez swoich komunistycznych przyjaciół należących do establishmentu ówczesnej władzy ludowej, tak teraz nie może liczyć na entuzjastyczne przyjęcie „Działania” przez solidarnościowych przyjaciół należących do establishmentu III Rzeczpospolitej. Nie groziło mu aresztowanie ani żadne represje z arsenału używanego w roku 64. Groziła mu tylko cisza. I ona zapadła. Wciąż kochano go jako człowieka, mógł liczyć na wszelką możliwą pomoc, ale intelektualnie został de facto wykluczony. Na promocji „Działania” zjawili się przyjaciele, adoratorzy, politycy, ludzie establishmentu. Ale książka, którą uważał za dzieło swego życia, nie doczekała się solidnych recenzji, polemik, debaty ani poważnej krytyki. Utonęła w eleganckiej ciszy. Pewnie miała nie więcej czytelników niż „List...” wydrukowany w paryskiej „Kulturze”.

Nie był tym specjalnie zaskoczony. Uważał, że to znów jest początek. Nie oczekiwał szybkiego sukcesu. Raczej nie spodziewał się, że i tym razem dożyje jakichś owoców. „Przez 10–15 lat większość ludzi żyć będzie w warunkach zdziczałego kapitalizmu” – pisał. Doskonale wiedział, że tym stwierdzeniem wybiega daleko poza horyzont swojej obecności. To go nie zniechęcało.

Umierał. Wiedząc, że umiera, nie chciał zostawiać żadnych niedomówień. W liście otwartym słowami: „To w waszych rękach jest przyszłość świata – musicie tę rolę spełnić, bo jeśli nie wy, to kto?”, na spadkobierców swoich ostatnich marzeń namaścił alterglobalistów. Był jedynym poważnym polskim politykiem, który udział Polski w kampanii irackiej odważył się wprost nazwać zbrodnią. „Czy rząd mojego kraju ma prawo do życia i śmierci swoich obywateli? Odpowiadam: Nie! A czy rząd mojego kraju, a jakoś uczestniczyliśmy w jego wysuwaniu, może zabijać obywateli innego państwa? Nie, bo to jest właśnie zbrodnia. Jeżeli o życiu i śmierci decyduje obcy w imię obcych, to to się nazywa po mojemu zbrodnia”. W ostatnim poważnym politycznym wywiadzie, który z nim zrobił Piotr Najsztub, mówił wprost, że dziś być przyzwoitym, to znaczy sprzeciwiać się wojnie w Iraku.

Na początku mógł liczyć na grupki młodzieży. Na ludzi nieuwikłanych i nieuwiązanych. Był dumny, że ma z nimi kontakt, że ich motywuje, że jakoś im patronuje. Od dawna wiedział, że w życiu i w walce o świat można ostatecznie przegrać, ale nie można ostatecznie wygrać. Nie był manichejczykiem. To znaczy rozumiał, że nie istnieją światy idealne, chociaż istnieją lepsze albo gorsze. I coraz bardziej się bał, że ze świata złego weszliśmy do lepszego, który jednak staje się coraz gorszy. Był gotów zapłacić niemal każdą cenę, by ten regres zatrzymać.

Ktoś napisał, że „tym razem Jacek przegrał ze swoim czasem”. Myślę, że to się dopiero okaże. W jakimś sensie Jacek zawsze przegrywał. Człowiek, który sprzeciwia się światu w imię ideałów wysokich i pięknych, skazany jest na przegraną, bo świat rzeczywisty nigdy nie sprosta marzeniom. Gdyby umarł we Wronkach w 1965 albo w 1969 r., to też by w jakimś sensie „przegrał ze swoim czasem”. Ale w innym sensie by wygrał, bo umarłby po właściwej stronie. Czy tym razem przegrał z naszym trudnym czasem, będzie można powiedzieć dopiero, gdy się dowiemy, kto na końcu drogi był po właściwej stronie. Ale nawet jeśli rzeczywiście ze swoim czasem przegrał, to przynajmniej nie przegrał z sobą samym.

Czy odkrył kamień filozoficzny? Nie. Ale go pięknie szukał. Czy wiedział? Bardzo chciał się dowiedzieć. Czy wygrał? Pięknie walczył do samego końca. Czy zostawił program? Nie zdążył napisać ostatniego rozdziału, ale zostawił pytania, wątpliwości, wrażliwość, marzenia, kryteria. Jako jeden z naprawdę nielicznych przeszedł wyprostowany także przez epokę, w której kuszono najpiękniej jak można – kobietami bardziej płaskimi niż najcieńszy opłatek i stworami bardziej fantastycznymi niż u Hieronima Boscha. W jakimś sensie była to może jego największa wygrana.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną