Dzisiejszy spektakularny sukces „Wprost”, zapewniający chwilowy skok sprzedaży i bezwzględne zwycięstwo w rocznych rankingach cytowań, może się zmienić w równie efektowną klęskę.
To, co się dzieje od kilkunastu dni, nie jest sukcesem polskiego dziennikarstwa, raczej dowodem jego patologii. Przykro mi o tym mówić, bo najście prokuratury i ABW na redakcję „Wprost” wywołało w środowisku medialnym naturalny odruch oburzenia i solidarności. Wielu dziennikarzy i redaktorów (łącznie ze mną) czuło się w obowiązku bronić publicznie fundamentalnej dla nas – i dla demokratycznego porządku – zasady ochrony źródeł informacji, ochrony samych dziennikarzy i miejsca ich pracy. To stawka większa niż „Wprost”. Prokuratura, co dosadnie wytknął minister sprawiedliwości, wykazała się tu co najmniej brakiem wyobraźni i profesjonalizmu. Nie chodzi o to, że prasa stoi ponad prawem, przeciwnie – jeśli media mają pełnić swą, przypisaną prawem, rolę „psów obronnych” demokracji, muszą mieć zagwarantowaną autonomię wobec władz państwa, swoistą nietykalność.
Przecież obowiązek ochrony źródeł informacji został zapisany w ustawach nie po to, żeby bronić rzeczników prasowych, ale właśnie źródeł nielegalnych czy półlegalnych, osób, które decydują się naruszyć swoje obowiązki służbowe, rygory tajemnicy i lojalności, aby ujawnić opinii publicznej informacje niewygodne, zakulisowe, zwłaszcza obnażające korupcję, nadużycia władzy, łamanie prawa. Jeśli raz zgodzimy się na to, że prokuratura, policja i służby specjalne mogą nachodzić redakcje, konfiskować komputery i zastraszać dziennikarzy w imię „interesu państwa i wymiaru sprawiedliwości”, będzie to oznaczało koniec mediów w ich najważniejszej społecznej funkcji.