Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Teczka z wędzonką

Wyjątkowe potknięcie lustracyjno-dziennikarskie spotkało „Rzeczpospolitą” 3 sierpnia. Robert Mazurek, dziennikarz, oraz Patryk Pleskot, historyk z IPN, ucięli sobie pogawędkę o dziennikarzach donosicielach w czasach PRL.

Początek:

„Mazurek: – Jaka grupa była najbardziej zinfiltrowana przez SB?

Pleskot: – Dziennikarze…

M: – O, jak miło…

P: – Wiele teczek, zwłaszcza z lat 80., zginęło. (…)

M: – Jak pan sądzi, dlaczego?

P: – Wielu z tych ludzi to ciągle czynni dziennikarze. Jeśli się pojawia jakiś ślad, to tylko strzęp dokumentów, bez teczki pracy.

M: – Zna pan wiele takich przypadków?

P: – To nie są przypadki, to reguła. My, historycy, widzimy po tych notatkach, że ktoś musiał być agentem SB, ale nie możemy o tym mówić, bo nie ma dowodów.

M: – Czasami jakieś nazwiska wypływają.

P: – I pojawia się Daniel Passent, ale mamy tam tylko zapis w ewidencji i pseudonim, a to nie uprawnia nas do rzucania oskarżeń.

M: – Dlaczego zniszczono resztę?

P: – Odpowiem w stylu Leszka Maleszki: to bardzo dobre pytanie (…)”.

Dla mnie bomba! – jak mawiał niezapomniany artysta kabaretowy Jerzy Dobrowolski. Bomba, bo wbrew temu, co mówią w „Rz.”, moje akta, nie tylko zapis w ewidencji i pseudonim, istnieją w IPN (!), sam je czytałem i dostałem kserokopie do domu. Ale po kolei. O tym, że w IPN pracują nie tylko geniusze, wiadomo od dawna. Oto kolejny przykład. Pan Pleskot mówi, że sam zapis w ewidencji oraz pseudonim nie upoważniają do formułowania oskarżeń, ale tonacja rozmowy, te wszystkie wtręty w rodzaju „My, historycy, widzimy, że ktoś musiał być agentem SB. Dlaczego zniszczono resztę?” – czymże są, jak nie oskarżeniem przez autorów rozmowy? Więc pan Pleskot sam sprzeniewierza się temu, co mówi, a redaktor Mazurek, który potrafi być dociekliwy, tym razem skwapliwie notuje.

Polityka 33.2014 (2971) z dnia 11.08.2014; Felietony; s. 111
Reklama