Ustawa powstać musi. Komisja Europejska, w ćwierć wieku po narodzinach pierwszego polskiego dziecka „z probówki”, sformułowała wniosek o ukaranie naszego kraju – za opieszałość w stworzeniu takiego prawa. To, zdaniem Unii, cywilizacyjny standard, niezbędny, żeby ludzkie zarodki chronić przed tworzeniem zwierzęco-ludzkich chimer, ludzko-ludzkich hybryd, względnie przed wysyłaniem ich w paczkach donikąd – jak to się w Polsce zdarzyło mniej więcej dekadę temu. Kara za brak prawodawstwa byłaby dotkliwa finansowo.
Tyle że w Polsce próbowano nie raz, a ustawy nie ma. Bo, z niewiadomych powodów, akurat in vitro okazało się drażliwe nie mniej niż aborcja czy związki osób jednej płci. Choć propozycje uregulowań pisały największe autorytety od spraw genetyki i choć próbowano in vitro ukrywać w ustawie poświęconej transplantologii – ostatecznie nie udało się niczego uchwalić. Teraz postawiono więc na nowy fortel: w rządowym projekcie ustawy, którym ma się zająć Sejm, ustanawia się centra leczenia niepłodności czy rejestry dawców komórek rozrodczych – ale niewiele jest o samej procedurze. O warunkach, jakie trzeba spełnić, zasadach mrożenia nadliczbowych zarodków i ich przechowywania. Czyli o tych kwestiach, którym poświęcona jest większość europejskiego prawodawstwa. Zapewne zgodnie z filozofią, że tylko pominięcie straszliwego słowa „mrożenie”, pozwoli wreszcie uchwalić w Polsce jakiekolwiek prawo.
Jest za to w ustawie jeden wątek, który w europejskich dyskusjach wywoływał burzę, a u nas jakoś nie. To prawo do tożsamości. Niemcy, właśnie na to prawo się powołując, pozamykali swoje „okna życia”, z których my jesteśmy tak dumni.